niedziela, 2 czerwca 2013

Droga przez Jawę, czyli jazda bez trzymanki

sobota, 1. czerwca 2013

Tym razem mogliśmy się wyspać aż do 7:15. Wieczorem strasznie mnie pogryzły komary po kostkach i stopach i nie mogłam przestać się drapać. Spokojnie, nie ma tu zagrożenia malarią, ale ugryzienie swędzi z 10 razy bardziej niż polskiego komara. Żałuję , że nie wzięłam nic na ukąszenia.. Zjedliśmy śniadanie - smażony ryż z jajkiem sadzonym (nasi goreg) i wsiedliśmy do busa, który właśnie po nas przyjechał. Bus mógł przewieść dziewięć osób i zastanawialiśmy się, czy będziemy jechać w takim ścisku. Po 15 minutach jazdy znaleźliśmy się na przecznicy obok, żeby zabrać resztę podróżników. Na to wygląda, że w tym mieście nie da się po prostu zawrócić, tylko trzeba przejechać pół miasta, żeby to zrobić. Wsiedli z nami : Niemiec i para Belgów z którymi mieliśmy spędzić kolejne dziesięć godzin. Wyjazd z Yogyi trochę nam zajął, bo w mieście panował straszny ruch. Jak się potem okazało, nie tylko przy wyjeździe było tłoczno, ale przez całą podróż. Możecie wierzyć lub nie, ale od wyjazdu do miejscowości Probolinggo (ok. 375 km) ruch był taki jakby miał się zaczać długi weekend. Nie przypominam sobie nawet momentu, kiedy droga byłaby pusta przed nami albo za nami. Nie kończyły się też zabudowania - cały czas były domy, kramy, stragany. Tylko przez chwilę przejeżdzaliśmy przez plantacje, a tak to cały czas miasto, miasteczko, wieść - jedno przechodzące w drugie.
Nasz kierowca, miał chyba jakiś pakiet darmowych minut ponieważ od wyjazdu zadzwonił chyba do wszystkich z książki telefonicznej. Niekiedy mieliśmy okazję posłuchać też jego rozmówcy, ponieważ miał włączony głośnik. Nie wiedzieliśmy o czym rozmawia, ale przechodził chyba przez wszystkie możliwe stadia emocjonalne. A to wrzeszczał wkurzony, potem opowiadał jakieś żarciki i się chichotał, potem był romantyczny i bajerował itp itd. Było to o tyle niesamowite, że nawet przez te 10 godzin ciągłego gadania wytrzymała mu bateria w telefonie. 
Ale gadanie przez telefon to mały pikuś przy tym co przeżywaliśmy patrząc na jego jazdę. Nie wiem, czy już wspominałam, ale w Indonezji nie ma żadnych reguł i zasad drogowych. No może poza jedną - nie spowodować wypadku. Jazda samochodem, czy skuterem to niesamowite przeżycie i też dosłownie chodzi tu o przeżycie. Samochody wyprzedza się z prawej albo z lewej strony- zależy gdzie jest więcej miejsca, przejazd na czerwonym świetle to nic strasznego, jazda na czołówkę to też standard. Ważne, żeby dużo trąbić, a jak już trąbienie i mruganie długimi nic nie daje, to wtedy można zahamować (kilka centymetrów przed pojazdem). Do tego dodajcie sobie jeszcze naszego kierowcę, który nie ściąga nogi z gazu, rozmawia przez telefon, od czasu do czasu pali papierosa. Słabo? To jeszcze dodam , że w połowie drogi zaczęło padać, a on dalej jechał tak jak przedtem. Jak to wytrzymać? Najlepiej pójść spać, albo podziwiać widoki. W żadnym wypadku nie patrzeć na to, co się dzieje przed przednią szybą. Ja kilka razy jak widziałam, że prosto na nas jedzie ciężarówka albo autobus to, po pierwsze krzyknęłam, a po drugie miałam sztywną prawą nogę od hamowania. Czarek też na to nie mógł patrzeć, więc albo spaliśmy, albo czytaliśmy albo podziwialiśmy widoki. Jeszcze jedna ciekawostka, tu kierowcy mogą jechać non stop. My przez całą drogę, a zdradzę, że tak na prawdę jechaliśmy 12,5 h mieliśy 2 przystanki, raz na jedzenie ( w przydrożnej restauracji) raz na to, żeby zmienić samochód. No właśnie, bo jechaliśmy bardzo komfortowo - klimatyzacja, dużo miejsca, czysto... ale po 6h przesiedliśmy się do takiego samego busa, tylko, że brudnego i bez klimatyzacji. Po przesiadce, praktycznie większość czasu staliśmy w korkach. Przez to, że nie było klimatyzacji, musiliśmy otworzyć okna, więc cały smród spalin i kurz był na nas. Ale to i tak nie było najgorsze, bo leżeliśmy sobie i rozmawialiśmy, gdy nagle po suficie przebiegł olbrzymi karaluch! Takiego czegoś jeszce nie widziałam, bo miał chyba z 8 cm długości. Od razu nas to postawiło na nogi i razem z Belgami, którzy też się przestraszyli, do końca jazdy nie mogliśmy zasnąć. Na szczęście zostało nam ok 56 km. Otwarte okna były okazją, żeby poobserwować skutery. Jest ich tysiące i właściwie chyba nie ma rzeczy, której skuterkiem nie można przewieść. Mijali nas skuterkowcy obładowani meblami, skrzynkami, kopami gałęzi, ludzie jadący z całymi rodzinami i z niemowlakami. Nasz kierowca, cały czas gadał i gadał, poczym nagle zatrzymał się na poboczu wysiadł, a do samochodu wsiadł jakiś inny koleś. Zaczęli się targować i nasz kierowca ze łzami w oczach zaczał błagać tego drugiego, żeby pojechał za niego.. Nam to już chyba nie robiło różnicy z kim bedziemy jechać , byle być jak najdalej od karalucha (który na szczeście gdzieś się schował). Po godzinie drogi z nowym kierowcą, który jeżdził tak samo brawurowo i też gadał przez telefon w końcu dotarliśmy do Probolinggo do biura turystycznego. Stamtąd przepakowaliśmy się do małego busika i pojechaliśmy do hotelu. Busik był gruchotem i nie był przystosowany do przewożenia ludzi powyzej 1,60 wzrostu. Jechaliśmy ponad godzinę cały czas w górę, po strasznych serpentynach. Temperatura spadła i im byliśmy wyżej, tym robiło się coraz zimniej. W końcu dotarliśmy do hotelu. Były to pokoje w bungalowach, ze ścianami oplecionymi bambusem. Czuliśmy się trochę jak w Nepalu, ponieważ bagaże pomagali nam nieść szczupli chłopcy o ciemniejszej niż w pozostałych rejonach karnacji (przypominali szerpów). Udało nam się jeszcze u nich zamówić makaron w pudełku, wzieliśmy prysznic i ze świadomością , ze za 3 godziny będziemy musieli wstać na wschód słońca od razu zasnęliśmy.

A poniżej kilka zdjęć z samochodu:





















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz