wtorek, 11 czerwca 2013

Rinjani, czyli jesteśmy ponad chmurami

poniedziałek, 10 czerwiec 2013


Na Lomboku niestety za bardzo nie można się wyspać, bo już o wschodzie słońca z każdej strony przez głośniki przekrzykują się w modlitwach imamowie. Pobudkę mieliśmy zaplanowaną na 6:30, ale ja już od świtu nie mogłam zasnąć. Szybko się przekąpaliśmy i zjedliśmy śnaidanie. Zgodnie z planem na szlak zawieziono nas o 8:00. W grupie byliśmy z dwiema Szwajcarkami i dwiemia Kanadyjkami a naszym przewodnikiem był 21-letni Anthony (choć chyba miał inaczej na imię). Zarejestrowaliśmy się w Rinjani Trek Center wpisując imię, narodowość i nr paszportu (RTC robi statystyki i można zobaczyć np ilu Polaków było w zeszłym roku na Rinjani - średnio ok 5-6 osób w miesiącu). Początkowo droga była prosta, bo prowadziła wąską ścieżką przez plantacje. Po około godziny marszu dotarliśmy do wejścia do parku narodowego. Niby szliśmy tylko godzinę, ale cali byliśmy mokrzy. Temperatura i wilgotność powietrza daje w kość i już po trzech krokach leje się z człowieka. Przy bramie parku biegały małe szczeniaczki, które tylko czaiły co by tu spsocić. Jeden zaczął podjadać plecak naszemu przewodnikowi, drugi się zabrał za moją sznurówkę. Ruszyliśmy w drogę, tu już było gorzej bo zaczynały się bardziej strome podejścia i schody zrobione z korzeni i ziemi. Jedna ze Szwajcarek zaczęła narzekać, że ją but obciera (nie miała swoich, tylko pożyczyła na wyprawę - wolę nie myśleć ile osób przed nią nosiło te buty...). Pomogłam jej zakleić ranę i ruszyliśmy dalej. Z każdym krokiem było gorzej, coraz cieplej i byliśmy coraz bardziej spoceni. Szliśmy wprawdzie cały czas w cieniu lasu tropikalnego, ale wcale nie dawało nam to wytchniania. Powietrze stało w miejscu a las tworzył jakby zielony tunel. Po około godzine, a może i dłużej doszliśmy do pierwszego postoju. Kilka minut na odpoczynek i znowu do góry. Kolejny odcinek był gorszy niż poprzedni. Coraz bardziej stromo, coraz więcej korzeni, coraz wyższe schodki... Co chwilę popijaliśmy wodę, po pierwsze, żeby było lżej ją nieść po drugie, że wypacaliśmy ją w błyskawicznym tempie. Kolejny kilometr drogi, 300 m n.p.m wyżej i znowu krótki postój (tzw. Pos 1 extra). Przy Pos 2 mieliśmy zjeść lunch. Droga się dłużyła, ponieważ trzeba było coraz wyżej podnosić nogi i szukać małych trawersów. Nawet nie myślałąm o tym, żeby robić zdjęcia trasy, bo cały czas patrzyłam pod nogi, żeby nie poślizgnąć się na korzeniu. Ten odcinek dał nam w kość i szliśmy go dość długo. Przy pos 2 czekali już na nas nasi porterowie i przygotowywali posiłek. Na początku jak nam powiedziano, że będzie zupa z makaronem, pomyśleliśmy, że dadzą nam chińską zupkę zalaną wrzątkiem. A tu niespodzianka! Tragarze porozstawiali małe kuchnie polowe - paleniska - zabrali się za obieranie marchewki i krojenie kapusty. Niektórzy gotowali kurczaka i jajka. Takie pichcenie zajęło im około pół godziny, ale zupka była pyszna i bardzo sycąca. Do naszej grupy miało dołączyć jeszcze dwóch chłopaków, ale okazało się, że jeszcze nie dotarli do Senaru (miejscowości, skąd startowaliśmy). Po zjedzeniu zupy i deserku (świeże owoce) ruszyliśmy w dalszą drogę, a porterowie czekali z zupą na spóźnialskich. Od pos 2 do celu czekało nas około 3-4 godzin marszu pod górę. Dziewczyny zaczęły zostawać w tyle i bardzo nas spowolniały. Z każdym metrem robiło się bardziej pionowo, a zmęczenie dawało się we znaki. Las z wysokiego zmienił się na niższy, przypominający bagno, ponieważ przeważały w nim paprocie. W pewnym momencie na drodze stanęła nam małpa. Podnieśliśmy do góry głowy a nad nami zaczęły przeskakiwać małpy skacząc z jednego drzewa na drugie. Było ich pełno. Na szczęście nie były groźne i bardziej je interesowały pozostawione przez turystów śmieci niż my. Szwajcarce but zrobił konkretną ranę i nasz przewodnik dał jej swoje obuwie a sam szedł w klapkach. My byliśmy bardzo dumni z siebie, że przygotowaliśmy się na wyprawę kupując wygodne buty trekingowe. Jednak jak się okazuje wcale nie trzeba mieć super butów, aby pokonywać taką trasę. Wszyscy tragarze, którzy nas mijali szli w japonkach a niekiedy nawet na bosaka. Nie wiem jak oni to robią, ale każdy nas wyprzedzał, a przecież na ramioanch nieśli kilkadziesiąt kilogramów. Szliśmy wolniej, a dziewczyny zostawały w tyle. Musieliśmy robić coraz więcej przystanków. Flora zmieniła się z bagiennej na wysoką trawę i zobaczyliśmy, że jesteśmy ponad chmurami. Do stromych podejść doszło słońce, które paliło nas w plecy. Wypiliśmy z Czarkiem prawie całą wodę jaką mieliśmy, więc dostaliśmy od portera nową butelkę. Zabawne, że jak kupowaliśmy wycieczkę, w biurze zapewniali nas, że podejście na Rinjani to łatwy spacerek. Cóż, ja miałam okazję trochę pochodzić po górach i powiem Wam, że przy tym Kasprowy albo nawet Rysy to pikuś. Najlepsze jest to, że dla Czarka był to pierwszy treking w życiu (od razu na głęboką wodę). Szliśmy wolno, bo nogi nas bolały od ciągłego wspinania. Ostatnim etapem były kamienie. Trzeba było się praktycznie wspinać i zajmowało to około 40 minut. Ja już nie miałam siły, szłam jak w transie myśląc o tym, że za chwilę będę leżeć w namiocie. Ból i zmęczenie łagodziły widoki i świadomość, że jest się tak wysoko. Po około 8 godzinach prawie ciągłego marszu (od startu) dotarliśmy do krawędzi krateru. Mieliśmy szczęście, ponieważ była dobra pogoda i mogliśmy zobaczyć wulkan w całej okazałości i jezioro Dziecko Oceanu. Rinjani był w chmurach, więc go nie zobaczyliśmy. Porterowie zaczęli rozkładać namioty i pichcić kolację. Przez to, że dziewczyny tak wolno szły, a także przez tamtych spóźnialskich, naszych tragarzy jeszcze nie było, a niestety wszystkie miejsca przy kraterze były już zajęte. Po ok 30 minutach dotarli wszyscy ze sprzętem. Rozbiliśmy obóż kilkanaście metrów od krawędzi. Byliśmy pełni podziwu dla tragarzy. Ledwo co przyszli od razu zabrali się do pracy, jeden poszedł po wodę, inny rozpalił ognisko, kolejni kroili warzywa lub rozkładali namioty. Nam dostał się namiot troszkę wyżej z widokiem na Lombok. Zapadał zmrok, porterzy wciąż gotowali, Czarek poszedł do namiotu na krótką drzemkę , a ja rozgadałam się z jedym ze spóźnialskich - Danem z Anglii. Zrobiło się już całkiem ciemno, a jedzenie jeszcze nie było gotowe. Z jednej strony, to fajnie było obserwować jak potrawa powstaje od początku, a z drugiej, w naszych szybkich czasach dawno każdy wypiłby po dwa gorące kubki i poszedł spać. W końcu się doczekaliśmy - na kolajcę. Był to najlepszy jaki kiedykolwiek jadłam nasi goreng, czyli smażony ryż z warzywami, jajkiem sadzonym, dużym chipsem krewetkowym i nóżką z kurczaka. Najlepsze było to, że danie było tradycyjnie przystrojone ogórkiem i pomidorem (zawsze i wszędzie tak przystrajają każde danie - nie ważne czy się je na ulicy, czy w restauracji). Do posiłku była jeszcze gorąca herbata. Jedliśmy, aż nam się uszy trzęsły. Tragarze przez ten czas ogarniali bałagan. Po posiłku zabrali nasze naczynia i je umyli i dopiero później usmażyli sobie trochę warzyw z ryżem. Patrzyliśmy z podziwem na ich pracę i było nam ich szkoda, że nie mieli nawet czasu ubrać nic cieplejszego, bo gotowali dla nas kolecję no i, że mają gorszy namiot (o ile to można nazwać namiotem). Najlepsze było to, że z ich twarzy nie schodził uśmiech. Tragarz to najniższe w hierarchii wspinaczy zajęcie. Ci, którzy mają szczęście zostają przewodnikami, a przewodnicy, jeśli mają wystarczająco dużo pieniędzy, otwierają firmy organizujące takie trekingi. Około 20 poszliśmy do namiotów, było tak ciemno, ze można było powiedzieć, że jest już po północy. Tak wysoko jeszcze nie mielismy okazji spać - 2641 m npm. Nad naszymi głowami świeciły milony gwiazd pod nami widać było światła Lomboku. Ubraliśmy się ciepło i położyliśmy się do śpiworów. Mimo zmęczenia wcale tak łatwo nie było zasnąć, ponieważ wiatr targał naszym namiotem, a po drugie karimaty były strasznie twarde a podłoże krzywe. I tak przewiercilimy się całą noc, ucinając kilkanaście krótkich drzemek. Ale i tak to wszystko było warte tego widoku. Patrząc z krateru na jezioro i wulkan czułam się jakbym patrzyła na inną krainę. Trochę to przypominało krajobraz z książek Tolkiena, no i te gwiazdy... przy czymś takim zapomina się o trudzie wspinaczki i bólu mięśni.
































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz