wtorek, 11 czerwca 2013

Lombok, czyli prysznic pod wodospadem

niedziela, 9. czerwca 2013

Wieczorem po naszym domku zaczęły biegać dwie małe myszki. Pewnie chciały schronić się przed burzą, która nadchodziła. Po kilkunastu minutach spadł ulewny deszcz i zaczeło grzmieć. Plecaki mieliśmy już spakowane, więc zasnęliśmy przy dzwięku padających kropli. Rano wstaliśmy o 7:00 dopakowaliśmy resztę rzeczy i ja ruszyłam w stronę portu kupić bilety, a Czarek poszedł zapłacić za hotel. Byłam pierwszą osobą w porcie. Publiczna łódź na Lombok do Bangsal odpływała o 8:00. Powoli zaczęli się gromadzić pasażerowie. Pięć po ósmej nadano komunikat i wszyscy skierowali się na plaże do łodzi. Okazało się, ze byliśmy jedynymi białymi. Łódź była pełna skrzynek z pustymi butelkami po piwie oraz butli wody. Na Gili nie ma nic, więc wszystko jest tu dowożone – łącznie z materiałami na budowę domu. Podróż do Bengsal trwała 20 minut. Siedzący obok mnie po dopłynięciu powiedział „ thiś iś Bangsal”. Wysiedliśmy i zaczęliśmy się rozglądać za naszym przewodnikiem. Początkowo otoczyło nas kilku mężczyzn próbujących się dowiedzieć z jakiego biura mamy podróż. Nigdy nie wiadomo komu można ufać a komu nie, na szczęcie z góry parkingu ktoś krzyknął głośno „Cezary” i udaliśmy się do wskazanej przez niego bryczki z konikiem. Tutaj koniki są malutkie, tak samo jak bryczki, więc siedzieliśmy przygarbieni. Po ok. 6 minutach zatrzymaliśmy się przed restauracją. Woźnica chciał od nas 50.000 IDR, powiedziałam, że maksymalnie mogę mu dac 20.000 IDR. Po chwili wyszedł nasz przewodnik i powiedział, że bryczkę mieliśmy wliczoną w cenę (jednak już było za póżno, bo dałam pieniądze naciągaczowi). Jak mu powiedzieliśmy, że tamten kazał nam zapłacić, to wyciągnął pieniądze, żeby nam oddać, ale ich nie przyjęliśmy. W restauracji zjedliśmy nasze ulubione śniadanie – smażony makaron z jajkiem sadzonym oraz świeży sok z ananasa (soki są tu rewelacyjne – najbardziej lubię papajowy, albo arbuz z cytryną). Nasze plecaki były już w bagażniku, więc wsiedliśmy do samochodu. Dostało nam się ostatnie miejsce, a ponieważ nie było klimatyzacji to podróż nas zmęczyła. Całe szczęscie, że do Senaru było tylko 1,5 godziny jazdy. Lombok wygląda trochę inaczej niż Bali czy Jawa. Po pierwsze jest bardziej tropikalny i zielony, wiecej tu palm i lasów. Po drugie jest mniej zaludniony, bo większośc drogi jechaliśmy obok pól ryżowych i plantacji. Po trzecie panuje tu znacznie mniejszy ruch. A po czwarte, chyba jest bardziej brudny i zadniedbany (w sensie jak na warunki Indonezyjskie, bo w porówaniu z innymi ciepłymi krajami to i tak jest tu bardzo czysto). Mijaliśmy też dużo meczetów – tutaj głównym wyznaniem jest Islam i co jakiś czas słychać modlitwę imama. Kierowca włączył płytę z hitami dyskotekowymi sprzed dwóch lat i nie pozostawało nam nic innego jak próbować zasnąć. Po planowanym czasie przyjechaliśmy na wieś do murowanych, jednopokojowych domków. Bardzo miły pan pomógł nam zanieść bagaże do pokoju. Domki są położone na zielonym wzgórzu. Jest to Indonezyjska agroturystyka. Dwa kroki od domku mamy restaurację, w której serwują indonezyjskie dania. Okazało się, że była dopiero 11:00. Drugiego dnia z samego rana mamy wchodzić na Rinjani (a właściwie na krawędź skąd widać Rinjani i jezioro w kraterze, na wspinaczke na samą górę nie mamy czasu ponieważ zajmuje ona 1-2 dni więcej). Napiliśmy się herbatki i szef agroturystyki zaproponował nam wycieczkę na pobiskie wodospady. Powiedział nam, że można się w nich wykąpać. Jakoże nie lubimy siedzieć w miejscu podjęliśmy wyzwanie. Poszliśmy z chłopakiem z wioski na wycieczkę. Początkowo prowadził nas skrótami przez bardzo śliskie kamienie w dół zbocza. Potem szliśmy ścieżką przez las wzdłóż rzeki. Po ok 20 minutach dotarliśmy na pierwszy wodospad. Przez to, że dziś jest dzień wolny od pracy sporo rodzin przychodzi tu na piknik, albo się wykąpać. Niektórzy kąpiel pod wodospadem traktują jako masaż pleców. Zrobiliśmy tam kilka zdjęć i ruszylismy do większego wodospadu. Trasa wiodła przez strome schody, mostek nad przepaścią i przez rwący górski potok. Musieliśmy ściągnąć buty żeby przejść kilka metrów w górę rzeki. Nasz przewodnik szedł w japonkach i zrobił to w kilka sekund. My niestety nie mieliśmy tyle wprawy, prąd był silny a kamienie bardzo śliskie, ale daliśmy radę. Przed wodospadem zostawiliśmy rzeczy, ściągnęliśmy ubranie i udaliśmy się pod wodospad. Nurt był bardzo mocny i musieliśmy iść prawie na czworaka. Woda była chłodna i idealnie orzeźwiająca nasze spocone ciała. Siła z jaką spadała na dół powodowała mgłę i nie trzeba było podchodzić idealnie pod wodospad, żeby być całkiem mokrym. Przy mniejszych wodospadach zrobiliśmy sobie krótki masaż, kilka zdjęć z tubylcami i wróciliśmy do przewodnika. Za bardzo nie miałam się jak przebrać wieć wracałam w samym podkoszulku. Przewodnik powiedział mi, żebym się nie przejmowała, ponieważ oni wiedzą, że turyści mają inne zwyczaje i nie wymagają od nas przestrzegania muzułmańskich zasad. Mimo to i tak wzbudziałam zainteresowanie. Cali mokrzy, ale szczęśliwi wróciliśmy do naszego domku. Po drzemce i relaksie na tarasie poszliśmy coś przekąsić. Czarek wybrał tradyzyjnie makaron a ja spróbowałam typowej potrawy z Lomboka urap-urap ( w Indonezji mają śmieszne nazwy na niektóre potrawy np. Gado-gado, olah-olah itd.) warzywa gotowane na parze z kokosem oraz ostrawym sosem – całkiem smaczne, ale brakowało mi mięsa. I tak zastała nas 17:00. Robiło się już ciemno, w restauracji ktoś gra na gitarze, obudziły się wszystkie świerszcze i od czasu do czasu słychać dziwne dźwięki ni to ptaka ni jaszczurki. Napisałam trochę posta (bo nie mając internetu ciężko mi będzie nadrobić trzy dni) i o 19 poszliśmy na zebranie odnośnie jutrzejszej wyprawy. Prowadził je starszy mężczyzna, chyba właściciel firmy organizującej wyprawę. Większośc obecnych wybrała dłuższą wycieczkę, my jednak zostaliśmy przy dwudniowej, ponieważ chcialiśmy wrócić na Bali i tam zrelaksować się przed Singapurem. Program wygląda tak:
Dzień 1  - wstajemy o 6:30, jemy śniadania i o 8 jesteśmy już na szlaku. Nasze rzeczy, oprócz ubrań i butelek wody) niesie tzw. porter, czyli tragaż. Na dwie osoby przypada jeden tragaż. On zabiera namiot, śpiwory, karimaty, i jedzenie. Dodatkowo porter robi nam lunch w połowie trasy na tzw. Pos 2 oraz po dotarciu na krawędź krateru rozkłada namioty i przygotowuje kolację. Trasa zajmuje ok 8 godzin trekkingu po terenie od prostego po praktycznie wspinaczkę. Śpimy w namiotach przy krawędzi.
Dzień 2 – Wstajemy rano, aby podziwiać widok na ocean oraz jezioro i górę Rinjani. O 7:00 mamy śniadanie, my schodzimy z naszym porterem na dół i mamy lunch w restauracji, a potem odwożą nas do Bangsal, a pozostali idą dalej. Nas już nie ma, ale tego dnia schodzi się do jeziora i kąpie w gorących źródłach, potem przechodzi do campingu pod Rinjani.
Dzień 3 – Pobudka jest o 2:30 w nocy i z latarkami wchodzi się na Rinjani. Jest to morderczy trekking ponieważ Rinjani składa się z czarnego piacho-żwiru, więc idzie się podobno bardzo ciężko. Dodatkowo dochodzi wysokość i trudności z oddychaniem (szczyt jest na wysokości ponad 3 700 n.p.m.) Po wejściu czeka się na wschód słońca i można stamtąd podziwiać cześć Indonezji. No i jak powiedział organizator jest się Królem Lomboku. Potem jest już tylko zejście i powrót do hotelu.
Na początku było nam przykro, że nie wykupiliśmy 3 dniowej wycieczki, ale potem stwierdziliśmy, że chyba byśmy nie znaleźli tyle siły, żeby wstawać w nocy i iść pod górę. I tak ta jedna noc zapowiadała się ciekawie i równie wyczerpująco. Po zebraniu wyszło dwóch przewodników i umiliło nam czas przed spaniem graniem na gitarze indonezyjskiego reggea. Potem pogadaliśmy sobie z organizatorem o życiu na Lomboku i o szkolnictwie ( tutaj sama rejestracja na studia dzienne jest płatna i wynosi 35 mln IDR, co oczywiście jest nieosiągalne dla większości społeczeństwa) Ok. 22 spakowaliśmy plecaki i poszliśmy spać.









































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz