wtorek, 4 czerwca 2013

Bali, czyli o religijności na wyspie pełnej świątyń

Dzień zaczął się od pobudki o 8:15 i szybkiego śniadania. Dziś czekała nas wycieczka po środkowym Bali. O 9:00 byliśmy przed recepcją, czekając na vana. Przy panującym ciągłym ruchu, wszyscy się tu spóżniają, więc busik przyjechał 20 minut póżniej. Naszymi towarzyszami była para Niemców Adrea i Andre oraz Chinka Miao, a nasz kierowca miał na imię Wayan i był bardzo wesołym Balijczykiem. Wycieczka miała wyglądać tak, że zatrzymujemy się w  sześciu miejscach i w każdym mamy ok. 40 minut na zwiedzanie (zupełnie tyle wystarczy). Od początku wyprawa zapowiadała się wspaniale, ponieważ nasz kierowca cały czas nam opowiadał różne ciekawostki oraz żartował. Zaczęliśmy od Goa Gajah - czyli w wolnym tłumaczeniu słoniowej świątyni w skale (The Elephant Cave Temple). Jeśli na Bali chce się zwiedzać świątynie to obowiązkowo trzba nosić sarun, czyli chustę przepasaną w pasie. Czasem w świątyniach dają takie za darmo. Goa Gajah jest położona w przecudownym tropikalnym lesie przy rzece. Temperatura była zabójcza i spacer po terenie światyni trochę nas zmęczył. Jaskinia sama w sobie nie robi wielkiego wrażenia, ale warto do niej pojechać dla pięknego otoczenia. Później udaliśmy się do świętych źródeł Tampak Siring ( The Holy Spring Temple). Miejsce dość zatłoczone, ponieważ hindusi przyjeżdzają tu całymi rodzinami, aby wykąpać się w świętej wodzie oraz się pomodlić. Zabierają też wodę do domu, aby obmywać się przed codzienną modlitwą. Dzięku Wayanowi dowiedzieliśmy się sporo o balijskim hinduizmie. Na Bali ludzie są religijni, ale w bardzo wygodny dla siebie sposób. Wybierają sobie kiedy chcą się modlić i czy chcą przestrzegać zasad hinduizmu. Większość Balijczyków jest bardzo liberalna jeśli chodzi o religię. Jedzą wołowinę (co jest nie do pomyślenia w Indiach) oraz piją alkohol (w małych ilościach). Tylko ci, którzy postanawiają zostać mnichami muszą żyć zgodnie z zasadami wiary. Ludzie za bardzo nie znają doktryn, dla nich wiara to tradycja i życie w harmonii z sobą, naturą i bogami. Na Bali najważniejszym bogiem jest Shiwa. Przez to, że każdy tu ma jakąś pracę, Balijczycy modlą się rano przed śniadaniem ( a powinni to robić trzy raz dziennie). Modlą się o harmonię i bycie dobrym człowiekiem, dlatego tak często się uśmiechają i są pogodni, bo chcą być w zgodzie z naturą i czynić dobro. Robią małe pudełeczka z kwiatami i kadzidełkami i ofiarują je swoim bogom. Nasz kierowca takie pudełeczko miał na przykład koło kierownicy, ale idąc przez miasta i światynie wszędzie są one porozkładane. Dla hindusów balijskich bardzo ważna jest natura i dziękują bogom za każdy dzień. Każda góra jest święta i woda też jest święta ponieważ daje życie. W każdej wiosce i przy większości domów stoi jakaś świątynia, albo mały ołtarzyk. Przeważnie jest na nim figurka jednego z czterech najważniejszych bogów przyozdobiona świeżymi kwiatami. Zwiedzając świątynie mieliśmy okazję obserowować modlących się wiernych, wybierają sobie dowolne miejsce, klękają siedząć na nogach i składają złożone dłonie do czoła. Balijskie światynie przeważnie położone są wzgórzach, albo pięknych lasach. Balijczycy nie muszą chodzić do światyń, żeby się modlić - mogą sobie zbudować ołtarzyk w domu i tam kontemplować i medytować. W każdym miesiącu, w zależności od świątyni odbywają się uroczystości - np. w pełnię księzyca , albo w nowiu. Kalendarz świąt ustala natura. Balijczycy budują wiele światyń, ponieważ wiedzą, że świat jest coraz gorszy i chcą go zapałnić dobrem , aby wszystko było w harmonii.
Po świętych źródłach udaliśmy się na plantację kawy - mieliśmy okazję zobaczyć jak powstaje jedna z najdroższych kaw na świecie luwak kopi (ale o tym napiszę osobnego posta, bo oprócz kawy zobaczyliśmy wiele innych roślin). Później udaliśmy się na punkt widokowy podziwiać jezioro Batur i górę Abang i górę Batung (ale akurat była we mgle). Z góry mogliśmy obserować hodowle krewetek, które były rozsiane wzdłuż brzegu jeziora. Kawa, którą mieliśmy okazję spróbować nas rozbudziła i w samochodzie było bardzo wesoło i gwarno. Poruszaliśmy różne tematy,  przeważnie wypytywaliśmy Wayana o życie na Bali. Tak więc teraz póki pamiętam kilka na gorąco napiszę:
Balijskie prawo jazdy - aby je mieć trzeba mieć skończone 17 lat, ale jest potrzebne do prowadzenia samochodu. większość Balijczyków jeździ na skuterkach bez prawka i jak powiedział nam Wayan- jak zobaczą policję to najwyżej uciekną.
Rejestracje - można po rejestracji dowiedzieć się kto jedzie samochodem lub skuterkiem - czerwone należą do rządu (np sołtys wsi będzie jechał na czerwonych balachach), zielone to służby mundurowe, czarna to zwykły obywatel, są jeszcze żółte i niebieskie (chyba transport publiczny), ale już nie pamiętam, kto nimi jeździ (wybaczcie).
Polityka - jak w każdym kraju jest brudna i skorumpowana. Rząd wybiera się co pięć lat i bodajże tydzień temu były wybory. Narazie nie wiadomo, kto wygrał bo głosy są zliczane.
Język - Balijczycy często powtarzają słowa. Pojedyncze znaczy co innego a powtórzone jeszcze co innago. Na przykład bebek znaczy kaczka, a bebek bebek dużo kaczek. To damo jest z hati hati - czyli zwnolnij, albo balang balang, czyli spokojnie a nasze biuro podrózy nazywało się Jalang jalang co znaczy spacerować. 
Teraz próbuję sobie przypomnieć wszystkie ciekawostki, ale już jest po pierwszej w nocy i w głowie mam pustkę. Jak mi się coś przypomni to będę pisać w kolejnych blogach.
Kolejnym przystankiem naszej podróży była największa światynia na Bali Besakih. W przewodnikach można przeczytać sporo złych rzeczy o tym miejscu. Dużo osób odradza wizytę w Besakih z powodu wielu oszustów i naciągaczy (aż ciężko uwierzyć, ze na Bali ktoś może być oszustem). Nas do wycieczki przygotował bardzo dobrze Wayan i powiedział nam komu można ufać i ile maksymalnie możemy zapłacić za przewodnika. Oczywiście już na początku jedna osoba chciała nas oszukać, że mamy nieważny bilet, ale nie daliśmy się nabrać. Przez cały dzień trzymaliśmy się w piątkę i w Besakih złożyliśmy się po 20.000 IDR na lokalnego przewodnika. Mogliśmy wejśc do świątyni dlatego, że byliśmy ubrani w sarun. Sam turysta nie może wejśc do środka, ale jeśli jest z lokalnym wyznawcą, to praktycznie może zwiedzać cały kompleks - oczywiście to kosztuje. Udało nam się, że mówił dosyć dobrze po angielsku i oprowadził nas po całym kompleksie światyń. Dowiedziałam się na przykład, że niektóre świątyni są dedykowane tylko dla wybranych kast. Kast jest cztery i najwyższą kastą jest kasta królewska i duchowni, potem są żołnierze, rzemieślnicy, a  najniższa stanowią rolnicy. Kast nie można zmienić, chyba, że poprzez małżeństwo. Niby teraz kast oficjalnie nie istnieją, ale i tak podział społeczeństwa jest widoczny. Wszystkie światynie w Besakih zostały zburzone podczas trzęsienia ziemi, ale zostały odbudowane w identyczny sposób. Czarny kolor budowle zawdzięczają temu, ze są zbudowane ze skamieniałej lawy. Z góry podziwialiśmy z dala ocean i wyspę Nusa. Besakih była jak do tej pory najpiękniejszą świątynią i na pewno jest obowiązkowym punktem zwiedzania Bali. 
Podczas spaceru rozgadaliśmy się na dobre. Miao opowiadała nam sporo o życiu w Chianch. Sporo rozmawialiśmy o religii. Mioa jest muzułmanką i sama przyznaje, że bardzo mało wie o Islamie, ponieważ rząd poprzez swoją politykę zniszczył większość świątyń, kazał wierzyć w swoje własne siły, a nie w Boga. O tym, że wyjazd z Chin jest bardzo trudny a wiza kosztowna i o wielu innych rzeczach..
Po zwiedzaniu udaliśmy się na obiad do chyba najpiękniejszej restauracji w jakie w życiu byłam. Siedliśmy na tarasie a za nami rozpościerał się widok pól ryżowych. Żadne słowa nie opiszą tego jak było tam pięknie. Okazało się, że restauracja się bardzo ceniła, bo początkowo chcieli nam wcisnąć bufet za 100.000 IDR, ale po 5 minutach negocjacji udało nam się zamówić po daniu z karty. Czarek wziął ulubiony smażony makaron a ja grilowaną wieprzowinę z sosem z orzeszków ziemnych ( babi sate - pychota!). Obiad przedłużył nam się do dwóch godzin, ponieważ buzie nam się nie zamykały i cały czas rozmawialiśmy o przeróżnych rzeczach. Wymieniliśmy się też adresami, bo kto wie może jeszcze się spotkamy w Niemczech, Polsce czy Chianch. Wycieczka zmierzała ku końcowi, ostatnim przystankiem był dawny sąd Klungkung. Budowla otoczona fosą i pobliskie muzeum. W hotelu byliśmy o 17:30. Przykro nam było opuszczać wesołą kompanię, ale umówiliśmy się z Wayanem na jutro na kolejną wycieczkę. W hotelu załapaliśmy się jeszcze na kąpiel w basenie. Potem wzieliśmy prysznic i pojechaliśmy do Ubud, bo byliśmy umówieni z Maćkiem i Anią na piwko. Zaproponowaliśmy im, żeby poszli z nami na pokaz tańców balijskich zwanych legong. Pokaz trwał godzinę. Muzyka balijska na dłuższą metę może być irytująca, bo polega głównie na uderzaniu młoteczkami na metalowe cymbały. Ale w dawce godzinnej jest do zniesienia. Na scenie występowały różne tancerki (Legong to taniec wyłącznie kobiet). Legong polega na wykonywaniu różnych min, szczególnie obracaniu oczami oraz wykręcaniu dłoni. Przez cały czas tancerki mają zaciśnięte usta (więc nie wiem jak nie łapią zadyszki, bo jeden utór trwa chyba z 15 minut). Wszyscy byli ubrani w piękne złociste stroje z różnokolorowymi dodatkami. Najmłodsza tancerka miałą 9 lat , najstarsza 19. Na prawdę warto to zobaczyć, bo jest to taniec inny niż w Europie. Po pokazie udaliśmy się coś zjeść do barzo przyjemnej knajpki z muzyką ma żywo. Tak się rozgadaliśmy, że kanjpkę zdążyli zamknąć, więc grzecznie poprosili nas o wyjście. Wróciliśmy do hotelu z zabawnym taksówkarzem, który ciągle się śmiał i gadał o futbolu.
Tak na prawdę nie da opisać się tego dnia w tych kilku słowach, ponieważ nie jestem w stanie oddać emocji  i tego, co widzieliśmy. Po prostu trzeba tu przyjechać i to zobaczyć. Idę już spać, bo jutro znowu pobudka wcześnie rano. 

Poniżej kilka zdjęć, które może choć w małym stopniu oddadzą piękno Bali.




















































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz