środa, 12 czerwca 2013

Lombok, czyli podróż powrotna i siłowanie się z krabem

Środa, 12 czerwiec 2013
Spaliśmy tak mocno, że nawet imam nas nie obudził. Nad ranem chciałam się obrócić na drugi bok i poczułam okropny ból w łydkach. Zakwasy nie zdążyły mnie wczoraj dopaść, za to dopadły dzisiaj i to ze zdwojoną siłą. Wstanie z łóżka to było wyzwanie, a zejście po dwóch schodkach na śniadanie jeszcze większe. Spakowaliśmy plecaki i poszliśmy coś zjeść. Przy śniadaniu spotkaliśmy jednego z organizatorów, okazało się, że jest on bratem tego miłego pana z którym gawędziliśmy po wieczorku gitarowym i po zejściu z Rinjani. Przekazał nam wszystkie ważne informacje na temat trekingu , które zawarłam w poprzednim poście. Skontaktował się też z naszym przewoźnikiem, żeby nas odebrał na Bali. Hotel mieliśmy już zarezerwowany, więc nie pozostawało nam nic innego jak pojechać do portu. Podrzucił nas tam ten kierowca od muzyki disco (oczywiście za 50.000 IDR, w tym kraju nie ma nic za darmo, no może oprócz uśmiechu). W porcie już prawie go pożegnaliśmy, kiedy podszedł do nas pracownik firmy transportowej i powiedział, ze motorówka jest od dwóch dni w naprawie i że musimy jechać do Senggigi (port oddalony ok. 10-15 km). Dobrze, że kierowca nam nie odjechał. Umówiliśmy się na dodatkowe 100.000 IDR (początkowo chciał 150), wpakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy. Łódź miałą odpływać o 11, albo 13. Mieliśmy ok 40 minut na dojazd. W tym kraju inaczej trzeba przeliczać kilometry na czas dojazdu, bo można się przeliczyć. Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża i muszę przyznać, że taki Lombok bardzo nam się spodobał. Wszędzie pola pełne palm, piękne plaże, piękny krajobraz (zdjęcia niestety gorszej jakości, bo robione z samochodu). Chyba nawet temperatura jest przyjemniejsza, bo wydaje mi się, że jest mniejsza wilgotność. Niedaleko Senggigi również mnóstwo hoteli i willi, gdzie można wypocząć. Tak więc, jeśli jechać na Lombok, to wygląda na to, że od razu trzeba uderzać bardziej na południe. Do portu dojechaliśmy w ostatniej chwili i musieliśmy maszerować na keję. Łódź przypłynęła w momencie jak byliśmy na miejscu, była większa niż poprzednia i miała klimatyzację. Policzyliśmy, że ostatnio mieliśmy klimatyzację jak mieszkaliśmy w hotelu w Ubud. Wtedy też ostatnio mieliśmy ciepłą wodę, bo na Gili i na Lomboku kąpaliśmy się cały czas w zimnej. Ja się chyba odzwyczaiłam od klimatyzacji, bo strasznie zmarzłam podczas podróży. Łodź płynęła ok. godziny, ze średnią prędkością 30 mil morskich/h. Ok 12 dotaliśmy do Padangbai na Bali. Odebraliśmy nasze bagaże i bus odwiózł nas prosto do naszego hotelu w Sanur. Postanowiliśmy, że pod koniec naszej podróży zaszalejemy i weźmiemy willę z prywatnym basenem (wbrew pozorom, na Bali,  aby wynająć willę wcale nie trzeba wydawać majątku, bo oferty są bardzo różne). Oddaliśmy rzeczy do prania (ważna informacja: w każdym hotelu jest pralnia i na prawdę nie ma co brać dużo rzeczy z Polski, bo upranie ubrań na cały tydzień to ok 60 zł). Czarek jak wskoczył do wody, tak pół dnia w niej przesiedział, a ja poszłam na obiecany masaż (choć ‘poszłam’ to za duże słowo, bardziej pokuśtykałam). Tego potrzebowałam, choć jak pani masowała mi nogi to zaciskałam zęby. Masaż balijski nie jest delikatnym głaskaniem. Składa się z ucisków i mocnego masowania. Po chwili ciało staje się leciutkie jak piórko i lekki ból przemienia się w odprężenie. Jakoś cały czas nie mogę namówić Czarka, żeby poszedł ze mną – może jutro mi się uda. Masaże tutaj kosztują po 50.000 IDR –czyli 16 zł – dlatego mam zamiar codziennie fundować sobie taką przyjemność. Jak szaleć to szaleć. Wieczorem poszliśmy na plażę zjeść kolację. Widać, że sezon jeszcze się nie rozpoczął, bo większość knajpek świeciła pustką. Siedliśmy w takiej z muzyką na żywo i zamówiliśmy owoce morza. Pierwszy raz miałam okazję siłować się z homarem i krabem. Więcej zabawy niż jedzenia, ale mięso kraba ma bardzo przyjemny, słodki smak. Od morza wiała silna bryza i zaczynał się przypływ. Po kolacji wróciliśmy do hotelu. Szczerze powiem, że dziś czuję się zmęczona tym odpoczywaniem. Może jutro poszukam jakiegoś kursu gotowania albo innego zajęcia, bo pewnie za długo na basenie nie zabawie. Co ten Czarek ze mną ma!

P.S. Na początek zdjęcie kotka, który siadł nam na plecaku. Akurat ten kot był taki sam jak polskie koty, ale często widzi się takie z bardzo krótkimi ogonami. Na początku myśleliśmy, że tutaj obcinają im ogony, ale potem kelner pośpieszył nam z wyjaśnieniem, że "they have it from the born", czyli od urodzenia (na początku usłyszłam 'from bombom' i myślałam, że to jakaś miejscowość hehe)




















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz