piątek, 14 czerwiec 2013
To był nasz najgorszy dzień całego wyjazdu (mam nadzieję, że
jedyny). Jak zwykle połowę dnia spędziliśmy leniuchując. Na wieczór
zaplanowaliśmy sobie, że zobaczymy dwie ostatnie ( z tych ważniejszych)
świątynie: Uluwatu i Tanah Lot. Wzięliśmy kierowcę z hotelu,żeby podjechać do
centrum i znaleźć biuro lub prywatnego kierowcę, żeby nas zabrał na wycieczkę.
Jadąc przez centrum (jedna ulica) stwierdziliśmy, że Sanur jest brzydkie i nie
ma klimatu. Kramy są porozrzucane to tu to tam, restauracje świecą pustkami,
nie ma świątyń itd. Podczas jazdy zgdaliśmy się z kierowcą i wróciliśmy do
hotelu do jego znajomego, odpuszczając sobie spacer po Sanur. Umówiliśmy się na
16 na wyjazd. Droga do Uluwatu z Sanur to 40 km , ale ze względu na korki może
zająć max. 1,5 h. Musieliśmy zrezygnować z Tanah Lot (światyni na skale, bo nie
mieliśmy już na nią czasu – następnym razem). Chcieliśmy zobczyć Uluwatu i
pójść na przedstawienie Kecak i Taniec Ognia.
Mieliśmy trochę czasu, więc
poszliśmy na plażę coś przekąsić. Dostałam chyba największego kokosa, jakiego
do tej pory piłam i tym samym uzupełniłam chyba dwudniowy zapas płynu w
organiźmie. Obserwowaliśmy sobie też gołębie ( bo właśnie na plażach nie
widziałam tu żadnych mew, tylko gołębie). Jeden był wyjątkowo waleczny i
wyganiał wszystkie inne ptaki ze swojego terytorium. Wyglądało to przezabawnie.
O 16 ruszyliśmy do Uluwatu i tu niestety wszystko się popsuło. Stanęliśmy w
ogromnym korku. Chyba nawet kierowca się nie spodziewał, że będzie taki ruch.
Okazało się, że na drodze zepsół się autobus wycieczkowy i zablokował jeden
pas. Z tego, co mówił nam kierowca, z roku na rok na Bali samochodów przybywa.
Ma to oczywiście związek z większą ilością turystów. Powstaje coraz więcej biur
podróży, zakupują one nowe samochody i autobusy. Praktycznie co drugi mijany
przez nas samochód wiózł turystów. Zwykli mieszkańcy jeżdzą skuterkami, bo na samochody
ich nie stać. Aut jest więcej, a dróg nie przybywa – bo nawet nie ma jak
przybyć, Bali jest małą wyspą. Jeśli coś z tym problemem nie zrobią za kilka
lat nie będzie jeszcze większy koszmar na drogach.Tak więc, nie mając
alternetywnej trasy, staliśmy w korku 2 godziny. Ledwo zdążyliśmy na przedstawienie.
Świątyni już nie zobaczyliśmy, ale mimo to musieliśmy kupić bilet wstępu. W
amfiteatrze było mnóstwo ludzi i wciąż przychodzili nowi, mimo, że
przedstawienie już trwało. Organizatorzy upychali nowe osoby gdzie tylko był
skrawek miejsca. Psuło to odbiór, a także znacznie ograniczało miejsce dla
występujących. To było kolejne przykre doświadczenie, że organizatorzy, żeby
tylko zarobić na biletach tak na prawdę zabierają komfort i magię
przedstawienia. Liczy się zarobek. Kecak
(czyt. keczak) jest to taniec bez akompaniamentu muzyki. Na ziemi siedzi około
50 mężczyzn, którzy nucą i śpiewają „czak, czak, czak” (stąd nazwa tańca). Jak
powiedział nam nasz kierowca, dawniej kecak
był wykonywaney podczas żniw ryżu. Kilkanaście lat temu zbiory były tylko raz
do roku, teraz odmiana ryżu jest taka , że moga być nawet i trzy raz w roku
zbierane plony. Mężczyżni w wioskach siadali i śpiewali ‘czak , czak, czak”
ciesząc się ze zbiorów. Jest to typowe świętowanie dla okolic Ubud. Na przykład
w zachodnim Bali, skąd pochodził, żniwa świętowało się robiąc wyścigi na
bykach. Teraz Kecak trochę inaczej wygląda i jest połączeniem dawnego śpiewu z
tańcem legong i tańcem w ogniu. Opowiada zwykle jakąś historię np. miłosną. Tak
było i tutaj, przedstawienie było o hinduskiej wersji Romeo i Julii (tylko z
dobrym zakończeniem). Występowały przeróżne postaci : jeleń, małpa, potwory
itd. Na koniec małpa zatańczyła w ogniu – choć polegało to na wykopywaniu
palącego się siana. Szczerze mówiąc, Kecaka w Uluwatu nie poleciłabym, ponieważ
jest straszny ścisk i ludzie wchodzą i wychodzą w trakcie przedstawienia , co
denerwuje oglądających i występujących. Chyba lepiej poszukać czegoś w teatrze
w Ubud.
Powrót znowu zajął nam 2 godziny, bo nikt nie przesunął zepsutego
samochodu. Kierowca skarżył się, że policja jest skorumpowana i wcale nie dba o
to, co się dzieje na drogach (a mijaliśmy dwa posterunki policji i nikt się nie
zajął kierowaniem ruchem. Stanie w korku było jednak okazją, żeby czegoś
ciekawego się dowiedzieć. Balijczycy dobrze zdają sobie sprawę tego jak ważna
jest znajomośc angielskiego i wykształcenie, dlatego rodzice ciężko pracują,
aby ich dzieci mogły studiować. Nasz kierowca, Norman, wysłał swoją córkę na
farmację i był bardzo dumy z tego, że się uczy. Sam powiedział, że pochodzi z
wielodzietnej rodziny (3 braci, 5 sióstr) i nigdy jego rodzice nie mieli
pieniędzy, żeby zapewnić mu wykształcenie. Dlatego chce, żeby jego dzieci miały
inne życie. Potem zaczął opowiadać nam o tym, że na Bali ludzie wierzą w
reinkarnację. Są cztery etapy reinkarnacji, idąc od najgorszego można być
rośliną, zwierzęciem, człowiekiem i bogiem. Jeśli w dotychczasowym życiu
jesteśmy źli to w kolejnym możemy spaść o stopień niżej i stać się na przykład
psem. Aby stć się bogiem, trzeba kilka razy być człowiekiem i za każdym razem
trzeba być dobrym. Norman wierzy na przykład, że pewne cechy charakteru i
wyglądu jego dziadka ma teraz jego syn. Oznacza to, że dziadek w procesie
reinkarnacji został człowiekiem i teraz jego duch jest w ciele syna Normana ( a
właściwie wnuka tego dziadka). Dla nas takie cechy są zapisane w genach , dla
nich jest to etap życia po śmierci. Ale zanim nastąpi reinkarnacja to jest etap
takiego jakby sądu, i wtedy decydują się losy ducha, czy będzie człowiekiem,
rośliną czy zwierzęciem. Pytanie jak roślina może być dobra – ano może, bo na
przykład może być leczniczym ziołem. A zwierzę? Może być psem pilnującym stada,
albo wołem , który pracuje w polu. Po śmierci pali się caiło a prochy wysypuje
do oceanu. Hindusi wierzą jeszcze w karmę.
Z tego co mówił Norman to karma to
jakby taki los,który wraca do człowieka. I to wraca z potrójną siłą, ponieważ
są trzy rodzaje karmy – na to życie, na sąd po śmierci i na nowe życie. Na
przykład, jeśli zrobisz coś złego to zostaniesz ukarany w tym życiu, podczas
sądu możesz wylądować jako zwierzę, albo roślina i w tym nowym ciele też cię
spotka kara, za to co zrobiłeś w poprzednim życiu. Dlatego lepiej być dobrym,
bo wszystkie złe uczynki będą się na nas mściły przed kolejen dwa życia.
Pogawędka była bardzo ciekawa i jakoś stanie w korkach nam się przyspieszyło.
Wysiedliśmy w Sanur i poszliśmy coś zjeść. Niestety, wszystkie te knajpki
specjalnie nie zaczęcały do wejścia i trochę marudziłam. W końcu wylądowaliśmy
na plaży i zamówiliśmy rybę. Co by nie powiedzieć, to w Sanur nie ma dobrego
jedzenie, przynajmniej jeszcze na nie nie trafiliśmy. Niestety ceny są wysokie,
i je się niesmacznie, a płaci dużo. Nadciągała burza i nie działał terminal,
dlatego Czarek musiał iśc do hotelu po pieniądze. Jakoś to wszystko na raz –
korki, tłok na przedstawieniu, niedobre jedzenie i brzydkie Sanur i to że
wydaliśmy na to wszystko dużo pieniędzy popsuło nam humory. Stwierdziliśmy, że
Sanur było złą decyzją i gdybyśmy to wcześniej wiedzieli pojechalibyśmy na
zachód wyspy albo zostali na Gili lub południu Lomboka. Dlatego raczej
odradzamy tutaj przyjazd. Jedyne co nam się tu podoba to nasza willa z basenem
i fajne masaże. Wróciliśmy do hotelu w dobrej chwili, bo rozpoczęła się
straszna burza i tak przepadało i przegrzmiało całą noc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz