poniedziałek, 3 czerwca 2013

Wulkan Bromo, czyli zapach siarki, popiół i dym

niedziela, 2 czerwca 2013

To była krótka noc, bo o 3:30 obudziło nas pukanie do drzwi. Wstaliśmy, ubraliśmy ciepłe rzeczy (dobrze, że w Polsce zaopatrzyliśmy się w spodnie i buty trekkingowe oraz softshelle), bo na zewnątrz było dosyć chłodno. O 4:00 byliśmy gotowi i razem z parą z Belgii czekaliśmy na naszego jeepa. Widzieliśmy w oddali światła innych jeepów jadących do punktu widokowego. Minęło 10 minut, nic, 15.. wciąż go nie ma. Zaczęliśmy się denerwować, że spóźnimy się na wschód słońca. Jakiś Indonezyjczyk czekał z nami, ciągle dzwoniąc. Zapewniał nas co chwilę, że nasz jeep już jedzie. Po 25 minutach przyjechał po nas biały jeep. Wsiedliśmy do środka, żeby nadgonić stracony czas, a tu nagle ten sam Indonezyjczyk, który stał z nami przez 25 minut mówi, że musimy zapłacić po 75.000 IDR za bilet wstępu. Z tych nerwów na niego nawrzeszczałam, że jest niepoważny, bo stał z nami tyle czasu , to mógł od nas już dawno wziąć te pieniądze, a nie teraz jak się spieszymy. W ogóle oni czasami są bardzo nieozrganizowani. Tak samo jak na przykład wczoraj wyglądało tankowanie - kierowca robi przerwę na stacji benzynowej na rozprostowanie nóg i toaletę. Czekamy 15 minut aż każdy się odświeży, wsiadamy do samochodu, tylko po to, żeby przejechać 3 metry do dystrybutora. Tankowanie trwa 10 minut a my grzejemy się w aucie.. Może jest w tym jakaś logika, ale narazie jej nie rozumiem. Tak więc, po zapłaceniu (jak się potem okazało 3 razy większej ceny za wstęp) ruszyliśmy w mgłę. Nasz kierowca jechał bardzo skoncentrowany i cichy, bo chyba widział, że się zdenerwowaliśmy. Miał chyba z 1,40 wzrostu i ledwie obejmował kierownicę. Jechaliśmy ok. 45 minut na początku przez pustynię potem wjechaliśmy na asfaltową krętą i bardzo stromą drogę. Ruch był spory, tak jakby wszystkie okoliczne wioski się zjechały na wschód słońca. Jeepów i skuterków było bardzo dużo, aż w końcu przed punktem widokowym zrobił się korek. Nasz kierowca zatrzymał się na poboczu i kazał nam iść 15 metrów na nogach. Ruszyliśmy szybkim tempem i po 5 minutach byliśmy na Love Hill - czyli wzgórzu skąd mieliśmy obserwować jak wstaje dzień. Właściwie to niepotrzebnie się denerwowaliśmy, bo słońce wstawało leniwie i jeszcze czekaliśmy na świt jakieś pół godziny. Krajobraz był niesamowity - góry skąpane we mgle, która stopniowo odpływała w kierunku pustyni. Pod górami mieliśmy okazję zobaczyć pustynię z popiołu - krajobraz jak z filmu science fiction. Początkowo myśleliśmy, że góra przed nami to Bromo, jednak po chwili zobaczyliśmy dym unoszący się znad krateru wulkanu. Bromo jest ciągle czynnym wulkanem i ostanio wybuchł w 2011 roku, ale silna erupcja miałą miejsce w 2004. Po wschodzie słońca udaliśmy się do naszego jeepa. Kierowca już był szeroko uśmiechnięty (nie miał połowy zębów) i do nas pomachał. Nie obeszło się także bez zdjęć z lokalnymi mieszkańcami, bo ciągle jednak biały człowiek budzi ciekawość. Pojechaliśmy na pustynię pod krater wulkanu. Wyglądało to niesamowicie, ponieważ powoli mgła się rozrzedzałą i przebijały pierwsze promienie słońca. Koło krateru było mnóstwo koni, ponieważ pod krater można podjechać konno. Jest to jednak straszne naciąganie, bo spacer zajmuje 20 minut. Przed schodami spedawca wcisnął nam bukiecik z suszonych kwiatów (tradycja nakazuje wrzucić go do wulkanu - nie wiem dokładnie czemu, ale myślę, żeby oddać cześć świętej górze, albo na szczęście). Idąc po schodach czuliśmy zapach siarki. Na górze zrobiliśmy kilka zdjęć a ja wrzuciłam bukiet do dymiącej dziury. Spotakliśmy też Maćka i Anię i umówiliśmy się z nimi, że w Ubud spotykamy się na piwko. Zeszliśmy z wulkanu, bo opary siarki zaczęły powodować kaszel.
Wróciliśmy spowrotem do jeepa i pojechaliśy do hotelu. Okazało się, ze ten cały jeep też był sporym naciągactwem, ponieważ z hotelu mieliśmy piękny widok na Bromo, ale mądry Polak po szkodzie. Na szczęście nie były to duże pieniądze, a tak to mieliśmy motywację, żeby wstać na wschód słońca. Zjedliśmy śniadanie i wsiedliśmy znowu do ciasnego busika. Po śniadaniu zrobiło nam się błogo i przespaliśmy pół drogi, nawet nie przeszkadzały nam serpentyny. Ludzie, żyjący w okolicach Bromo, żyją skromnie w małych chatkach. Każdy ma ogródek z kapustą i cebulą, wszystko jest bardzo schludne i uporządkowane. Większośc chodzi owinięta w długie chusty.
Po przyjeździe do Probolinggo mieliśmy jeszcze godzinę czasu do autobusu na Bali. Poszliśmy więc napić się soku do restauracji. Wracając na przystanek podjechał po nas mały Indonezyjczyk, mówiąc, że autobus już czeka i żebyśmy wskakiwali na jego skuterek. Mieliśmy okazję pierwszy raz jechać skuterkiem! Nie pomogła jazda pod prąd ani przejazd na czerwonym świetle - autobus odjechał. Odjazd miał być o 11:45 i byliśmy punktualnie, ale jak widać tutaj rozkłądy jazdy nie obowiązują. Trochę się przestraszyliśmy , ale zaraz ten sam Indonezyjczyk nas uspokoił mówiąc , ze już zadzwonił po autobus i zaraz po nas wróci.
Czekaliśmy ok. 15 minut rozmawiając sobie z nim o jego szalonym życiu. Autobus przyjechał - jak się okazało był to zwykły autobus, taki jak nasz PKS (tylko wyobraźcie sobie teraz, że PKS wraca na przystanek po spóźnialskich pasażerów...) Wsiedliśmy do środka. W autobusie przeważali Indonezyjczycy, ale było też trochę turystów. Siedliśmy obok przypadkowych pasażerów, ponieważ nie było za dużo wolnych miejsc. Emocje opadły, więc zasnęliśmy. W autobusien była klimatyzacja, więc było całkiem przyjemnie. Po 3h drogi zatrzymaliśmy się na obiad. Wszyscy pasażerowie mieli zapeniony bufet (obcokrajowcy musieli zapłacić za niego 15.000 IDR od osoby, czyli 5 zł). Zjedliśmy mix dań, napiliśmy się herbaty i ruszyliśmy w stronę promu na Balii. Ja siedziałam obok dziadka Balijczyka, który trochę mówił po angielsku, a tego czego nie potrafił powiedzieć nadrabiał uśmiechem. Ruch na drogach ciągle był bardzo duży, a kierowca autobusa jechał jak szalony. Po około 5 godzinach wjechaliśmy na prom. Akurat złapał nas ulewny deszcz i Jawa zniknęła przykryta chmurami. Po niecałej godzinie płynięcia wylądowaliśmy na Bali. 

Droga z promu w Ketapang do stolicy Denpasar wynosi ok 130 km, ale ze średnią prędkością jaką dało się ośiągnąć 40km/h na miejsce doraliśmy dopiero o 23. Cała trasa to załadowane po brzegi ciężarówki. Drogi, choć oświetlone latarniami, są bardzo wąskie i ciężko było autobusowi wyprzedzać (choć wcale mu to nie przeszkadzało jechać na czołówkę, albo wyprzedzać na zakrętach). Ostatnia stacja była chyba gdzieś na przedmieściach Denpasar, bo oprócz niej nic tam nie było. Poszliśmy wziąć taksówkę. Przy informacji stoi policja i jest naklejona karteczka z cennikiem taksówek – do Ubud kosztuje 150.000 IDR. Ale było by to zbyt piękne, bo niby biorąc taksówkarza wszystko jest jasne, ale już przy jego samochodzie okazuje się , że to niby 150.000 IDR od osoby. Na szczęscie nasz dzień leszcza się skończył dawno temu i umówiliśmy się na 200.000 IDR (bo już byliśmy zbyt zmęczeni na kłótnie, a taksówkarz był pierwszą nieprzyjemną osobą jaką spotkaliśmy w tym kraju). Okazało się potem, że nie umie czytać i nie wiedział gdzie mamy hotel, dlatego musieliśmy się zatrzymać w pobliskiej restauracji, żeby ktoś mu wytłumaczył. Potem już się zrobił miły i pomógł nam wyciągnąć rzeczy z bagażnika. Dotarliśmy do hotelu o północy. W oddali słychać było odgłosy lasu i szum basenowych wodospadów. Hotel jest położony w przepięknym ogrodzie tropikalnym. Wszędzie są tu figurki i pola ryżowe. W pokoju mamy też nowe Gabrysie (tak sobie mówimy na małe jaszczurki). Nocą las ożywa i odgłosy są tu takie, że serce bije mocniej, ale tak czy siak,jest to wymarzone miejsce na zasłużony odpoczynek.

A poniżej relacja z naszej wyprawy:


 




















































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz