niedziela, 2 czerwca 2013
To była krótka noc, bo o 3:30 obudziło nas
pukanie do drzwi. Wstaliśmy, ubraliśmy ciepłe rzeczy (dobrze, że w Polsce
zaopatrzyliśmy się w spodnie i buty trekkingowe oraz softshelle), bo na zewnątrz
było dosyć chłodno. O 4:00 byliśmy gotowi i razem z parą z Belgii czekaliśmy na
naszego jeepa. Widzieliśmy w oddali światła innych jeepów jadących do punktu
widokowego. Minęło 10 minut, nic, 15.. wciąż go nie ma. Zaczęliśmy się
denerwować, że spóźnimy się na wschód słońca. Jakiś Indonezyjczyk czekał z
nami, ciągle dzwoniąc. Zapewniał nas co chwilę, że nasz jeep już jedzie. Po
25 minutach przyjechał po nas biały jeep. Wsiedliśmy do środka, żeby nadgonić
stracony czas, a tu nagle ten sam Indonezyjczyk, który stał z nami przez 25
minut mówi, że musimy zapłacić po 75.000 IDR za bilet wstępu. Z tych nerwów na
niego nawrzeszczałam, że jest niepoważny, bo stał z nami tyle czasu , to mógł
od nas już dawno wziąć te pieniądze, a nie teraz jak się spieszymy. W ogóle oni
czasami są bardzo nieozrganizowani. Tak samo jak na przykład wczoraj wyglądało
tankowanie - kierowca robi przerwę na stacji benzynowej na rozprostowanie nóg i
toaletę. Czekamy 15 minut aż każdy się odświeży, wsiadamy do samochodu, tylko po
to, żeby przejechać 3 metry do dystrybutora. Tankowanie trwa 10 minut a my grzejemy
się w aucie.. Może jest w tym jakaś logika, ale narazie jej nie rozumiem. Tak
więc, po zapłaceniu (jak się potem okazało 3 razy większej ceny za wstęp)
ruszyliśmy w mgłę. Nasz kierowca jechał bardzo skoncentrowany i cichy, bo chyba
widział, że się zdenerwowaliśmy. Miał chyba z 1,40 wzrostu i ledwie obejmował
kierownicę. Jechaliśmy ok. 45 minut na początku przez pustynię potem wjechaliśmy
na asfaltową krętą i bardzo stromą drogę. Ruch był spory, tak jakby wszystkie
okoliczne wioski się zjechały na wschód słońca. Jeepów i skuterków było bardzo
dużo, aż w końcu przed punktem widokowym zrobił się korek. Nasz kierowca
zatrzymał się na poboczu i kazał nam iść 15 metrów na nogach. Ruszyliśmy
szybkim tempem i po 5 minutach byliśmy na Love Hill - czyli wzgórzu skąd
mieliśmy obserwować jak wstaje dzień. Właściwie to niepotrzebnie się
denerwowaliśmy, bo słońce wstawało leniwie i jeszcze czekaliśmy na świt jakieś
pół godziny. Krajobraz był niesamowity - góry skąpane we mgle, która stopniowo
odpływała w kierunku pustyni. Pod górami mieliśmy okazję zobaczyć pustynię z
popiołu - krajobraz jak z filmu science fiction. Początkowo myśleliśmy, że góra
przed nami to Bromo, jednak po chwili zobaczyliśmy dym unoszący się znad
krateru wulkanu. Bromo jest ciągle czynnym wulkanem i ostanio wybuchł w 2011
roku, ale silna erupcja miałą miejsce w 2004. Po wschodzie słońca udaliśmy się
do naszego jeepa. Kierowca już był szeroko uśmiechnięty (nie miał połowy zębów)
i do nas pomachał. Nie obeszło się także bez zdjęć z lokalnymi mieszkańcami, bo
ciągle jednak biały człowiek budzi ciekawość. Pojechaliśmy na pustynię pod
krater wulkanu. Wyglądało to niesamowicie, ponieważ powoli mgła się rozrzedzałą
i przebijały pierwsze promienie słońca. Koło krateru było mnóstwo koni,
ponieważ pod krater można podjechać konno. Jest to jednak straszne naciąganie,
bo spacer zajmuje 20 minut. Przed schodami spedawca wcisnął nam bukiecik z
suszonych kwiatów (tradycja nakazuje wrzucić go do wulkanu - nie wiem dokładnie
czemu, ale myślę, żeby oddać cześć świętej górze, albo na szczęście). Idąc po
schodach czuliśmy zapach siarki. Na górze zrobiliśmy kilka zdjęć a ja wrzuciłam
bukiet do dymiącej dziury. Spotakliśmy też Maćka i Anię i umówiliśmy się z
nimi, że w Ubud spotykamy się na piwko. Zeszliśmy z wulkanu, bo opary siarki zaczęły powodować kaszel.
Wróciliśmy spowrotem do jeepa i
pojechaliśy do hotelu. Okazało się, ze ten cały jeep też był sporym
naciągactwem, ponieważ z hotelu mieliśmy piękny widok na Bromo, ale mądry Polak
po szkodzie. Na szczęście nie były to duże pieniądze, a tak to mieliśmy
motywację, żeby wstać na wschód słońca. Zjedliśmy śniadanie i wsiedliśmy znowu
do ciasnego busika. Po śniadaniu zrobiło nam się błogo i przespaliśmy pół
drogi, nawet nie przeszkadzały nam serpentyny. Ludzie, żyjący w okolicach
Bromo, żyją skromnie w małych chatkach. Każdy ma ogródek z kapustą i cebulą,
wszystko jest bardzo schludne i uporządkowane. Większośc chodzi owinięta w
długie chusty.
Po przyjeździe do Probolinggo mieliśmy
jeszcze godzinę czasu do autobusu na Bali. Poszliśmy więc napić się soku do
restauracji. Wracając na przystanek podjechał po nas mały Indonezyjczyk,
mówiąc, że autobus już czeka i żebyśmy wskakiwali na jego skuterek. Mieliśmy okazję
pierwszy raz jechać skuterkiem! Nie pomogła jazda pod prąd ani przejazd na
czerwonym świetle - autobus odjechał. Odjazd miał być o 11:45 i byliśmy
punktualnie, ale jak widać tutaj rozkłądy jazdy nie obowiązują. Trochę się
przestraszyliśmy , ale zaraz ten sam Indonezyjczyk nas uspokoił mówiąc , ze już
zadzwonił po autobus i zaraz po nas wróci.
Czekaliśmy ok. 15 minut rozmawiając sobie z
nim o jego szalonym życiu. Autobus przyjechał - jak się okazało był to zwykły
autobus, taki jak nasz PKS (tylko wyobraźcie sobie teraz, że PKS wraca na
przystanek po spóźnialskich pasażerów...) Wsiedliśmy do środka. W autobusie
przeważali Indonezyjczycy, ale było też trochę turystów. Siedliśmy obok
przypadkowych pasażerów, ponieważ nie było za dużo wolnych miejsc. Emocje
opadły, więc zasnęliśmy. W autobusien była klimatyzacja, więc było całkiem
przyjemnie. Po 3h drogi zatrzymaliśmy się na obiad. Wszyscy pasażerowie mieli
zapeniony bufet (obcokrajowcy musieli zapłacić za niego 15.000 IDR od osoby,
czyli 5 zł). Zjedliśmy mix dań, napiliśmy się herbaty i ruszyliśmy w stronę
promu na Balii. Ja siedziałam obok dziadka Balijczyka, który trochę mówił po angielsku, a tego czego nie potrafił powiedzieć nadrabiał uśmiechem. Ruch na drogach ciągle był bardzo duży, a kierowca autobusa
jechał jak szalony. Po około 5 godzinach wjechaliśmy na prom. Akurat złapał nas
ulewny deszcz i Jawa zniknęła przykryta chmurami. Po niecałej godzinie
płynięcia wylądowaliśmy na Bali.
Droga z promu w Ketapang do stolicy Denpasar wynosi ok 130 km, ale ze średnią prędkością jaką dało się ośiągnąć 40km/h na miejsce
doraliśmy dopiero o 23. Cała trasa to załadowane po brzegi ciężarówki. Drogi,
choć oświetlone latarniami, są bardzo wąskie i ciężko było autobusowi
wyprzedzać (choć wcale mu to nie przeszkadzało jechać na czołówkę, albo
wyprzedzać na zakrętach). Ostatnia stacja była chyba gdzieś na przedmieściach
Denpasar, bo oprócz niej nic tam nie było. Poszliśmy wziąć taksówkę. Przy
informacji stoi policja i jest naklejona karteczka z cennikiem taksówek – do Ubud
kosztuje 150.000 IDR. Ale było by to zbyt piękne, bo niby biorąc taksówkarza
wszystko jest jasne, ale już przy jego samochodzie okazuje się , że to niby
150.000 IDR od osoby. Na szczęscie nasz dzień leszcza się skończył dawno temu i
umówiliśmy się na 200.000 IDR (bo już byliśmy zbyt zmęczeni na kłótnie, a
taksówkarz był pierwszą nieprzyjemną osobą jaką spotkaliśmy w tym kraju).
Okazało się potem, że nie umie czytać i nie wiedział gdzie mamy hotel, dlatego
musieliśmy się zatrzymać w pobliskiej restauracji, żeby ktoś mu wytłumaczył.
Potem już się zrobił miły i pomógł nam wyciągnąć rzeczy z bagażnika. Dotarliśmy
do hotelu o północy. W oddali słychać było odgłosy lasu i szum basenowych
wodospadów. Hotel jest położony w przepięknym ogrodzie tropikalnym. Wszędzie są
tu figurki i pola ryżowe. W pokoju mamy też nowe Gabrysie (tak sobie mówimy na małe jaszczurki). Nocą las ożywa i odgłosy są tu takie, że serce bije mocniej, ale tak czy siak,jest to wymarzone miejsce na zasłużony odpoczynek.
A poniżej relacja z naszej wyprawy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz