Postanowiliśmy w tym roku zrealizować jedną z naszych
podróży marzeń – Karaiby. Padło na Kubę. Po pierwsze , że jest ona najwiekszą
wyspą na Karaibach, po drugie, że wciąż panuje tu komunizm ( a raczej fidelizm).
Na bilety polowaliśmy kilka miesięcy, czekając na promocję w liniach lotniczych.
Potem na spokojnie mogliśmy się przygotowywać do podróży. Czytaliśmy blogi i
książki oraz obejrzeliśmy kilka filmów, żeby jak najwięcej dowiedzieć się o kulturze
i historii tej wyspy.
Lot zajął nam cały dzień. Pobudka o 4 rano,
międzylądowanie w Paryżu i 15: 10 lądowanie w Hawanie. Na początek odstaliśmy
1,5 h w gigantycznej kolejce do kontroli paszportowej. Kolejka praktycznie się
nie poruszała, a chodziło tylko o to, żeby sprawdzić paszport, wizę i zapytać,
czy nie byliśmy ostatnio w Afryce (ebola). Panie bardzo skrupulatnie sprawdzały
każdą linijkę w paszporcie i dodatkowo robiły zdjęcie. Z jednej kolejki
stanęliśmy w kolejnej – tak jak przy odprawie, sprawdzono nasze bagaże i
każdego prześwietlono wykrywaczem metalu. W międzyczasie dostaliśmy SMS-a, że
kierowca, który miał po nas przyjechać na lotnisko, został zatrzymany przez
policję. W Hawanie jest „zakaz” odbierania turystów z lotniska prywatnymi taksówkami.
Ten „zakaz” to nic innego, jak układ państwowych taxówkarzy z policją. Jedni
płacom drugim, żeby przeganiali tańszą konkurencję. Musieliśmy złapać normalną,
droższą o 5 CUC taxówkę (ta prywatna miała kosztować 20CUC).
Po wszystkich kontrolach poszliśmy odebrać bagaż, który
był porozrzucany po sali przylotów. Na początku nie mogliśmy znaleźć jednego z plecaków
i zaczęliśmy się stresować, ze został zgubiony, ale po dokładnym obejściu całej
sali plecak się odnalazł. To nie był koniec kolejek na dzisiaj, bo jeszcze musieliśmy
wymienić walutę. Stanęliśmy zatem w kolejce do kantoru. 1 EUR to 1,19 CUC, a za
dolary jest dodatkowa prowizja 10% do kursu wymiany, więc lepiej mieć euro. Na
Kubie obowiązują dwie waluty – jedna to waluta dla Kubańczyków peso cubano, druga to peso convertible (CUC), która jest rzekomo
dedykowana tylko dla turystów (wyjaśnię to później). Tym sposobem rząd
pozyskuje walutę.
Do casa particulares
(swego rodzaju agroturystyka) dotarliśmy ok 18, czyli 3 godziny po lądowaniu –
trochę zeszło. Taxówkarza mieliśmy szalonego i jechał ile fabryka dala. Na
ulicach czas się zatrzymał w latach 50-tych ubiegłego wieku. Stare amerykańskie
samochody, nasze polskie maluchy, syreny, wartburgi – istny czad! Większość to
gruchoty, prawie każdy klepany, ruszając zostawiają za sobą chmurę spalin, ale wrażenie
jest niesamowite.
Miasto jest bardzo zniszczone, wygląda jakby przed chwilą
przeszedł tu huragan. Na ulicach stoją grupki Kubańczyków, najczęściej przy
bramach kamienic albo przy samochodach. Z ulicy można zobaczyć mieszkania, które
wyglądają jak po jakieś wojnie. Puste ściany, pojedyncze meble, rozpadające się
balkony i spadający tynk. Na Kubie podobno nie ma bezdomnych i każdy ma dach
nad głową, ale na europejskie warunki to, większość tych „dachów” przypomina slumsy.
Pierwsze trzy noce zarezerwowaliśmy u Sarity, sympatycznej
Kubanki, która jest dosyć popularna na blogach i forach w Polsce, bo często
gości Polaków. Pokazała nam dokładnie nasz pokój, jak włączać światło a jak
wodę, z balkonu wskazała kilka zabytków- za dużo informacji jak na tak krótki
czas. Sarita mówi tylko po hiszpańsku, wiec mam możliwość praktyki. Na szczęście
mówi powoli, wiec raczej wszystko rozumiem. Poleciła nam też pobliskie restauracje,
gdzie udaliśmy się na kolację. Czarek zamówił ropa vieja (czyli dosłownie ‘stare ciuchy’) -drobno poszarpana
gotowana wołowina z warzywami (taka mamałyga trochę) do tego ryz z fasolą, słodki
ziemniak i sałatka. Ja wzięłam kurczaka z ananasem do tego po dwa daiquiri.
Obiad wyszedł nas z napiwkiem 18 CUC, wiec nie jest tak źle, a jedzenie było
proste, ale smaczne ( albo byliśmy bardzo głodni). Po kolacji wróciliśmy do
pokoju i padliśmy ze zmęczenia. Tu życie dopiero się zaczynało, słychać było muzykę,
śmiechy i rozmowy. Hawana rozpoczynała sobotnie imprezowanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz