Wstałam rano i poszłam do kuchni nadrabiać zaległości w spisywaniu dziennika podróży. Miałam sporo do opisania, bo od przyjazdu praktycznie nie było czasu, ani siły tego zrobić. Na zewnątrz było trochę pochmurno, ale bardzo przyjemnie. Luis wstał i zaczął przygotowywać dla nas śniadanie : omlet z plasterkami kiełbasy, owoce ( w tym guayava – w smaku przypomina mi trochę cytrusową truskawkę), koktajl z mango (pyszota!) i ciepły chleb tostowy, do tego kawa z mlekiem. Potem przyszła Maria i jeszcze trochę porozmawialiśmy. Z Polski przywieźliśmy pudełko małych past do zębów, które mieliśmy rozdawać dzieciom, ale stwierdziliśmy, że damy je Marii, bo jako, że pracuje w Caritasie będzie wiedziała, co z nimi zrobić. Bardzo się ucieszyła i mówiła , że jak jeździ do wiosek, to takie rzeczy są bardzo ludziom potrzebne. Luis i Maria są naprawdę przemili (i to tak szczerze mili, bo Sarita była cukierkowo miła i trochę było to męczące) i bardzo pomocni. Bardzo fajnie się z nimi rozmawia, bo ja mogę ćwiczyć hiszpański (Maria mówi w tempie żółwia, więc łatwo mi ją zrozumieć), Luis mówi bardzo dobrze po angielsku, więc oboje możemy się dogadać. Bardzo im zależy na tym, żeby nas nikt nie oszukał i żebyśmy mieli jak najlepsze wspomnienia. Opowiedzieli kilka historii jak turyści zostali wyprowadzeni w pole i oni czuli ogromny wstyd, że ich rodacy robią takie rzeczy.
Po śniadaniu udaliśmy się zwiedzić Cienfuegos. Dawniej był nazywany Perłą Południa. Fakt, mógł być piękny. Od Maleconu idzie się szeroką ulicą (Calle 37) po środku jest deptak. Idąc, nie sposób nie zajrzeć w bramy i okna szczególnie, że tutaj nie mają szyb ani firanek tylko kraty. Mieszkania są bardzo skromne, krzesło, stół, czasem fotel bujany (właściwie obowiązkowy mebel na Kubie), na ścianach niekiedy lustro albo jakiś obrazek. Weszliśmy też do sklepu, gdzie kupuje się na książeczkę. Na ścianie wisi tabliczka ile można kupić na osobę i ile to kosztuje, w plastikowych butelkach są wsypane produkty pokazowe – ryż, cukier, fasola . Tego jedzenia starcza na tydzień (5 jajek na osobę na miesiąc, butelka oleju, 2,5 kilo ryżu, itd) Tego rodzaju miejsca przypominają mi jak byłam mała i u babci bawiłam się w sklepik sklecony z kilku desek, kawałka ceraty i puszek albo butelek. Postaram się następnym razem zrobić kilka zdjęć, bo nie wiem czy tam wolno fotografować.
Rano na mieście panował spory ruch, przed różnego rodzaju sklepami ustawiały się kolejki. Miejsca gdzie są rzeczy w wolnej sprzedaży przypominają już normalne sklepy, tylko że towarów jest znacznie mniej, jakościowo to raczej wygląda jak u nas w komunie (ja pamiętam jak przez mgłę te czasy, ale Starsi będą wiedzieli o czym mówię) no i ceny są kosmiczne dla większości Kubańczyków.
Na początek poszliśmy do Cubatur zapytać się o transport do Trinidad przez wodospady El Nicho. Pani nam powiedziała, że nie ma tego w ofercie, ale możemy wziąć prywatnego kierowcę za 70 CUC a jeśli chcemy zahaczyć o Delfinarium, to dodatkowe 5 CUC. Powiedziała też, że możemy u niej kupić tańsze bilety na show i pływanie z delfinami (normalnie 10 CUC, pływanie 50 CUC – w Cubatur 8 CUC i 45 CUC, więc się opłaca).
Idąc do centrum zapytaliśmy kierowcę, który nas zaczepił ile by wziął za taką wycieczkę i podał nam cenę 60 CUC, więc wzięliśmy od niego wizytówkę i powiedzieliśmy, że mu jeszcze wyjazd potwierdzimy. Tyle się mówi tutaj o oszustach, że woleliśmy nie wspominać, gdzie nocujemy i jak się nazywają właściciele casy, tylko udaliśmy, że nie pamiętamy. Ciężko wyczuć kto jest uczciwy, a kto nie. Luis mówi, że 90% Kubańczyków, to mili ludzie, a pozostałych 10% wygląda na miłych. Z jednej strony cena kusi, z drugiej mieliśmy w głowie to, że podczas zwiedzania będziemy musieli zostawić wszystkie nasze rzeczy w jego bagażniku, no i jeszcze pozostaje pytanie, czy faktycznie nas zawiedzie w Trinidadzie do właściwej casy. Dlatego zaoszczędzone 10 CUCów może się okazać pułapką, szczególnie, że jeszcze dwa razy nas zaczepiał na mieście i pytał kiedy zadzwonimy (strasznie się napalił na tą jazdę, co też wzbudzało nasze wątpliwości. Nazwaliśmy go „Napaleniec”;)).
W centrum historycznym miasta jest Park Jose Marti z jego pomnikiem, na przeciwko znajduje się katedra (bardzo zniszczona), a niedaleko obok jest odnowione muzeum i jeszcze charakterystyczny niebieski budynek hotelu. Z parku udaliśmy się w stronę portu, po drodze oglądając stragany z pamiątkami. Na szczęście nikt nas nie zaczepiał, żebyśmy kupowali cokolwiek, ale skusiłam się na kolczyki za 3 CUC. W porcie stało kilka rozgruchotanych, ale wciąż działających kutrów i kilku mężczyzn łowiło ryby za pomocą długiej żyłki.
Wracając tą samą drogą zatrzymaliśmy się w centrum w Palatino, czyli takim domu, który został zamieniony na restaurację. Zamówiliśmy po drinku (2,5CUC za całkiem dobre i mocne driny) i słuchaliśmy muzyki, którą grali na żywo zaraz obok naszego stolika. Grupka grajków i mulatka z bardzo pięknym głosem. Wszyscy ubrani w wytarte i zniszczone ubrania, ale tu nie strój świadczy o talencie. Kubańska muzyka jest cudowna, nie można powstrzymać się od bujania albo tupania nóżką w jej rytm. Najczęściej grane piosenki, to te najbardziej znane też w Europie: Guantanamera, Chan-Chan, Besame Mucho. Nam jeszcze wpadła w ucho piosenka Hasta Siempre El Comendante, bo ma bardzo ładną melodię ...a pewnie wychwala Ernesto Che Guevarę, więc dlatego wcześniej jej w Polsce nie słyszałam.
Na 14:30 byliśmy umówieni w casie na wycieczkę z kuzynem Luisa, tym ortopedą. Wyjechaliśmy po 15 , bo miał sporo pacjentów i nawet nie zdążył się przebrać z fartucha . Cóż, każda podróż musi chyba posiadać element słabszy i ta wycieczka właśnie nim była. Jeśli ktoś się tu wybiera, to może sobie spokojnie ją odpuścić. Luis i Maria bardzo ją nam polecali, ale nie chcieli nas absolutnie naciągnąć - dla nich te miejsca, które mieliśmy zobaczyć, były po prostu piękne i warte odwiedzenia.
Jechaliśmy bardzo zadbaną Ładą, a jej właściciel nie mówił nic po angielsku. Po hiszpańsku natomiast mówił strasznie szybko, więc mało co rozumiałam. Na początek pojechaliśmy do Ogrodu Botanicznego ( coś w stylu parku, ale z jedną alejką albo lasku, który mamy w Polsce w każdym mieście). Wejście kosztuje 5 CUC za dwie osoby i można też sobie wziąć przewodnika. Miejsce ciężko nazwać ogrodem botanicznym i w ogóle nie robi wrażenia (przynajmniej na nas). Wdzieliśmy palmy i babmbusy, tyle umiem powiedzieć. Jedyny plus to cisza i spokój i mniejszy upał ze względu na sporo drzew.
Potem pojechaliśmy zobaczyć fortecę u wejścia zatoki. Tak zaczęło padać, że ledwie ją widzieliśmy. Większą atrakcją była jazda ładą w totalnej ulewie. Następnie pojechaliśmy pod Hotel Pasacaballo. Kubańczycy najchętniej chwalą się hotelami (a większość wygląda jak komunistyczne, zakładowe budynki wczasowe, ale pewnie o tym nie wiedzą, że nas to nie zachwyca). Jeszcze przejeżdżaliśmy obok rancza i latarni morskiej, tyle pamiętam. I tyle widziałam przez ścianę deszczu.
Przeszło nam przez myśl, żeby zawrócić do Cienfuegos i odpuścić sobie Santa Clarę, ale żadne z nas tego nie powiedziało na głos, więc ruszyliśmy do Santa Clary. Mieliśmy tam zobaczyć pomnik Che Guevary ( monumento ,a jakoś oboje zrozumieliśmy, że mauzolueum) oraz centrum miasta. Jechaliśmy ponad godzinę, nie dość że ciągle padało, to jeszcze zrobiło się ciemno. Z tyłu mieliśmy głośniki, z których naparzała głośna muzyka latino disco.
W końcu dotarliśmy na miejsce – duży plac i pomnik Che ( a gdzie to mauzoleum?:)). Kierowca zachwalał ten plac i pomnik– chyba są z tego bardzo dumni- dla nas większą atrakcją było zdjęcie z żołnierzem. Chyba był trochę zawiedziony, że zrobiliśmy dwa zdjęcia i chwieliśmy jechać dalej. Skierowaliśmy się do centrum. Już sobie w głowie układaliśmy plan jakiego drinka wypijemy. Podjechaliśmy na róg rynku, Doktorek powiedział nam, że tam jest centrum z parkiem i skręcił w dół uliczki. Myśleliśmy, że szuka miejsca do zaparkowania, ale okazało się , że wracamy do domu. Dlatego właśnie nie warto jechać na takie wycieczki, bo spędziliśmy w samochodzie 3 godziny, tylko dlatego , żeby w nocy zobaczyć pomnik Che- masakra! Hasta La Victoria, Siempre.
Przyjechaliśmy przed 20 i zagadaliśmy jeszcze z Luisem apropos naszego kierowcy na jutro. Stwierdziliśmy, że wolimy mieć kogoś pewnego niż z ulicy. Oni nie kojarzyli naszego Napaleńca. Louis zadzwonił więc do Yarka ,swojego kuzyna, ale nie wiem, czy prawdziwego. Kolację poszliśmy zjeść właśnie do jego restauracji (Dona Negra, Yarek i Kenia, swoją drogą znajomi Maćka z Hawany). Porozmawialiśmy z Yarkiem i skołował nam kogoś zaufanego za 70CUC (więcej, ale pewniej).
Spokojni o transport mogliśmy się rozkoszować kolacją. Specjalnością szefa kuchni jest królik i jagnięcina. Wzięłam królika, Czarek chciał jagnięcinę, ale akurat się skończyła, dlatego zamówił coś, co w nazwie miało morze i ziemia (wydaje mi się, że był to filet z miecznika i filet z wieprzowiny albo kurczaka przełożony serem, ale nie jestem pewna). Tak czy siak, porcje były gigantyczne, nie do przejedzenia. A najważniejsze jest to, że mieliśmy romantyczną miejscówkę na balkoniku. Aha, kolejna ważna rzecz (najważniejsza podwójnie☺) - w drinkach nie oszczędzają na rumie. Po takich trzech ciężko trafić do domu;).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz