Rano Alex przyszedł nas pożegnać i dał nam małe upominki w postaci ceramicznych bransoletek. Załatwił nam rowerowego taksówkarza i po tysiącu uścisków i pocałunków pojechaliśmy na autobus. Umówiliśmy się, że damy mu znać jak będzie z nasza drogą powrotną do Hawany (czy w hotelu będzie jakiś bus, albo z kimś się zabierzemy), ponieważ nagrał nam już awaryjnie taksówkarza, który by nas bezpośrednio zabrał z hotelu do casy w Hawanie. Był to jeszcze odległy plan, póki co autobusem dojechaliśmy do Ciego de Avila, skąd zabrał nas Luis, znajomy Alexa.
Jechaliśmy białą 34-letnią ładą, ale bardzo zadbaną i odpicowaną. Luis jest mechanikiem i pochwalił się, że wszytko wymienił i że łada wyciąga nawet 120 km (o czym się potem kilkakrotnie przekonaliśmy, bo Luis miał ciężką nogę). Jadąc na Cayo Coco, czy Cayo Guillermo trzeba przejechać przez kontrolę paszportową. Wjeżdża się do innej Kuby („to nie jest Kuba” powiedział Luis i miał rację). Jechaliśmy długą drogą i po dwóch stronach mieliśmy ocean. Wjechaliśmy w wyspę resortów dla turystów. Pożegnaliśmy się z Luisem i poszliśmy się zarejestrować.
Powiem tak, po 10 minutach spędzonych w hotelu marzyliśmy o tym żeby wrócić do ciotki. Hotel, choć 4 gwiazdkowy, przypominał ośrodek wczasowy. Restauracja wyglądała jak stołówka, pokoje swoją świetność może miały 20 lat temu. Najgorsza była jednak plaża...pełna glonów i wąska a na dodatek śmierdziało na niej jakby kanałem. Byliśmy załamani. Nikt z obsługi się nie uśmiechał, nikt nie był chętny do pomocy. Pomyśleliśmy sobie, że ładnie się wpakowaliśmy na kolejne 6 nocy. Żeby tego było mało po wypakowaniu rzeczy z plecaka spod łóżka wybiegł gigantyczny karaluch, którego zabiłam butem. Masakra! Staraliśmy się szukać plusów, ale kolejne rzeczy nas rozczarowywały. W hotelu większość to turyści emeryci, głównie Kanadyjczycy i Niemcy. Na kolacji tym bardziej zatęskniliśmy za ciotką, bo jedzenie, jak dla mnie było obrzydliwe i nawet nie leżało obok kubańskiej kuchni. Z tego wszystkiego, to nawet straciłam apetyt.
Sporo czytałam o Kubie przed wyjazdem i każdy pisał, ze wyspa jest cudowna, ale jedzenie niedobre. Jeśli ktoś tak uważa, to znaczy, że Kubę zna z hoteli all inclusive. Tam faktycznie jedzenie jest bardzo słabe, zjadliwe, ale bez smaku. My mieliśmy to szczęście, że jedliśmy jedne z najpyszniejszych rzeczy – dowody są na zdjęciach – w najlepszych cenach (np. kolacja z całym homarem i dodatkami za 75 zł).
Pomyśleliśmy, że nie ma co się załamywać i poszliśmy do baru na kilka drinków. Wymienialiśmy sobie pozytywy i właściwie po kilku godzinach nie było już tak źle. Odkryłam smaczne pizze i makarony w live cooking, wieczorem były występy solistów gitarowych, a wieczór uwieńczył show, coś na kształt musicalu z repertuarem Michaela Jacksona (dużo tancerzy, rożne choreografie i kostiumy). Pokój dostaliśmy z widokiem na morze i z bardzo wygodnymi łóżkami. Tak więc po przeżytym szoku zaczynaliśmy się przyzwyczajać do „autentycznej” Kuby (dla wytłumaczenia – Kuba jako kraj do spędzenia wakacji, na świecie reklamuje się hasłem „Autentica Cuba”, takie plakaty można też spotkać w Polsce – czy ma to coś wspólnego z autentycznością odpowiedzcie sobie sami).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz