sobota, 22 listopada 2014

Trinidad. Plaża, rowery i kilka ciekawostek.

Dziś słabo spaliśmy, a do tego wstaliśmy obolali po wczorajszej przejażdżce. Zjedliśmy śniadanie i poszliśmy wymienić pieniądze i zarezerwować hotel na Cayo Guillermo. Kobieta w biurze od razu nas poznała i zaczęła szukać hotelu. System jest dziwny, bo oczywiście nie ma tu internetowej rezerwacji. Najpierw mówisz jaki hotel chcesz, potem ona dzwoni do centrali, żeby oni zadzwonili do hotelu i zapytali czy są miejsca. Potem centrala oddzwania i podaje, czy miejsca są czy nie...no i tak dopóki hotel się nie znajdzie.
Trochę  się zmartwiliśmy, bo trzy hotele, które chcieliśmy były już pełne (w połowie listopada zaczyna się już sezon). Pani nas pocieszała i mówiła, że dziś jest dobry dzień i że zaraz coś dla nas znajdzie i żebyśmy byli dobrej myśli. Czekanie na oddzwonienie centrali się wydłużało i podnosiło napięcie. W końcu udało się zarezerwować hotel na Cayo Coco. Między plażami i tak jeździ bus, więc można być codziennie na innej, a obie, zarówno Coco jak i Guillermo są podobno równie piękne. Na koniec nas wycałowała i wyprzytulała. Świetna babeczka.
Mając bilet do hotelu w kieszeni poszliśmy do Alexa odebrać rowery. Plan na dziś : plaża Ancon i relaksik. Plaża oddalona jest o 12 km od Trinidadu, więc wycieczka rowerowa wydawała nam się doskonałym pomysłem. Wzięliśmy tylko ręczniki i kremy do opalania i trochę  pieniędzy, ponieważ ciotka mówiła, żeby lepiej drogocenne rzeczy zostawić w domu, jeśli mamy zamiar razem wchodzić do wody. Tak naprawdę to niepotrzebnie jej posłuchaliśmy, bo na plaży było bardzo bezpiecznie. Nie wzięliśmy aparatu i tym sposobem nie mamy zdjęć z dzisiaj..choć nie wiadomo, czy aparat by przetrwał jedną z naszych przygód, więc może i lepiej..
Nasze rowery były hmmm...wymagające. Czarek dostał starego górala bez przerzutek z totalnie luźnym łańcuchem, a ja miałam taki składak do ewolucji z małymi kółkami, oba z bardzo słabymi hamulcami i okropnie niewygodnymi siodełkami. Z Trinidadu wyjechaliśmy bez problemu – cały czas prosto i z górki. Tak się rozpędziliśmy, że Czarkowi za Trinidadem spadł łańcuch. Skręciliśmy w stronę plaży i jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy...dodam jeszcze, że było samo południe, więc z nieba lał się żar. Nie wiem w jakich jednostkach na znakach są cyfry oznaczające odległość, ale głowę daję, że nie są to kilometry. Po ponad godzinie pedałowania dotarliśmy na plażę. 
Zapieliśmy rowery i poszliśmy poszukać leżaków. Plaża nie była tak piękna jak jej zdjęcie w przewodniku, ale mi się i tak podobała. Woda ciepła jak zupa i błękitna, na słońcu dało się wytrzymać tylko kilka chwil i właściwie cały dzień siedzieliśmy w cieniu parasola, żeby nie spiec się za bardzo (nauczeni doświadczeniem z zeszłego roku, kiedy trzy razy schodziła nam skóra). Na plaży nie było na kim oka zawiesić – same staruszki-bledziuszki (choć był jeden dziadek kulturysta;). Bo niestety prawda jest taka, że takie miejsca są przeznaczone dla turystów a nie Kubańczyków. Plażowaliśmy tak do 16 i jako że na Kubie ciemno zaczyna się robić ok 18, a czekała nas droga powrotna (tym razem pod górkę), zabraliśmy manatki. 
Tylko co wyjechaliśmy z parkingu zobaczyliśmy gigantyczną, czarną, chmurę nad Trinidadem. Oczywiście po kilku minutach chmura była nad nami, a jak na złość nie było w okolicy żadnego daszka ani drzewa, żeby się schować. Zmokliśmy do suchej nitki. Staliśmy mokrzy i się śmialiśmy z naszego cudownego pomysłu. Wszyscy turyści po prostu wzięli taksówkę na plażę. No może oprócz nas i dwóch dziewczyn, które też jechały całe przemoczone. Przygoda!
Do domu Aleksandra dotarliśmy zmęczeni – jazda pod górkę bez przerzutek jest wyzwaniem. Poszliśmy do domu i czekaliśmy na kolację. Na dziś mieliśmy przygotowaną rybę z pieca, placuszki z banana i ryż z fasolą. Porcja znowu była jak na cztery osoby. Później dołączył do nas Alex i powiedział, że jutro kupi dla nas bilety na autobus do Ciego de Avila (9 CUC za os). Ten autobus jedzie ze wschodu i w sezonie jest pełny, dlatego trzeba wcześniej zarezerwować sobie miejsce. Z Ciego de Avila załatwił nam taksówkę do hotelu za 45 CUC. Powiedział, że jutro przyjedzie jeszcze rano się z nami pożegnać.
Cały Trinidad dudnił od muzyki. Kubańczycy czekają na sobotę , żeby poszaleć. Od zachodu słońca każdy przekręca radio na full i nie ma tu mowy o czymś takim jak cisza nocna. Imprezuje się jeszcze równie hucznie w niedzielę, przeważnie do północy, bo w poniedziałek jest już praca. No chyba, że ktoś nie da rady wstać rano do roboty;) Kubańczycy mają przewidziany rum w swojej książeczce zakupów w lepszej cenie. Tutaj pije się czysty rum w szklaneczce, drinki są dla turystów. Chcieliśmy się wybrać do centrum, a potem do dyskoteki (jednej z niewielu na świecie ), która jest w jaskini. Plany jak zwykle były dobre, ale po kolacji,deserze i tym razem o wiele mocniejszych drinkach ledwo mogliśmy się ruszyć. Impreza w jaskini zaczynała się  dopiero o 23:30, więc postanowiliśmy się  przespać...co, jak wiadomo, popsuło wszystkie plany. Ja obudziłam się z kacem, a Czarek wstał przeziębiony. Przydziadowaliśmy strasznie, jeszcze kilka lat temu nie odpuścilibyśmy takiej imprezy. Starzejemy się;)
A teraz kilka ciekawostek, które zdobyłam.
Jineteras. Często można tu spotkać młode Kubanki ze starymi turystami. Okazuje się, że jest to dosyć powszechny sposób spędzania wakacji dla co poniektórych. Kubanki nie interesują się młodymi turystami, ponieważ w ich mniemaniu tylko starzy mają pieniądze. Taką dziewczynę  (mówią tu o nich dżokejki) można sobie wynająć na cały pobyt. Żeby wszystko było legalnie, to najpierw trzeba iść na posterunek policji i się zarejestrować jako para. Jak dziewczyna ma taki papier, to można ją już wozić po całym kraju jako narzeczoną. Może też nocować w casach (bo jeśli nie ma papierka i nocuje w casie , to właściciel casy idzie do więzienia i zabierają mu biznes, a dziewczynę odsyłają do jej wioski). Często są to nastolatki (16-18 lat), ale dużo jest też profesjonalistek, które się tym zajmują. Większość z nich ma męża i dzieci. Młode dziewczyny często sprzedają się za ubrania i kosmetyki. Klienci zabierają ich też na wycieczki i jest to dla nich jedyna okazja, żeby zwiedzić swój kraj i nocować w hotelu. Po takich dwóch tygodniach spędzonych ze starym dziadem, wracają do męża i dzieci, albo do swojego kubańskiego chłopaka. Niektóre są wywożone do Europy, bo okazuje się, że to żaden wielki problem. Kubańczycy uważają, że te dziewczyny są głupie, że tak robią, ale z drugiej strony nikt nie reaguje i nie powstrzymuje przed takim procederem.
A propos jineteras, może kojarzycie odcinek „Kobiety na Krańcu Świata” o taksówkarce z Hawany? Maciek uświadomił nam, że ten odcinek jest mocno naciągany. Po pierwsze bohaterka wcale nie jest jedyną taksówkarką w Hawanie, bo takich jest sporo. Po drugie i ciekawsze, jest to, że dawno temu rząd zebrał wszystkie jineteras z resortów turystycznych i przeszkolił je na taksówkarki. Mówiono o nich „ceglarki”, ponieważ w drzwiach samochodu miały cegłę, która służyła do obrony przed nachalnymi klientami. Prawdopodobnie jeśli spotkacie taksówkarkę – babcię , to właśnie jest jedna z nich.
Wołowina. Jadąc przez wyspę zobaczycie dużo pasących się stad bydła. Ziemia pod uprawy i zabudowania i tak jest może wykorzystana w niewielkim stopniu, bo myślę , że ok 70% to nieużytki. Potencjał na hodowle jest tu spory, bo wszędzie, gdzie nie spojrzeć, mogłyby paść się krowy. Większość Kubańczyków nie jada mięsa,gdyż jest bardzo drogie, a niestety nie jest to produkt na kartki. Od czasu do czasu jedzą ryby, kurczaki albo królika. Hodowane są jeszcze świnie i kozy. Zabawne jest to, że jednym z najbardziej popularnych dań w restauracjach jest ropa vieja (czyli szarpana wołowina z warzywami), a tak na prawdę Kubańczycy nie znają smaku wołowiny. Żeby zabić krowę trzeba mieć pozwolenie i mięso jest skupywane za grosze przez rząd. On później odsprzedaje mięso (po cenie, jaką uważa za słuszną) do sklepów i restauracji. Za zabicie krowy bez pozwolenia idzie się na 30 lat do więzienia. To więcej niż w Polsce kara za zabicie człowieka! Dlatego te krowy, które pasą się na łąkach są hodowane na mleko. To samo dotyczy mięsa konia – bo tu koni też się nie je. 

Cygara. Kuba kojarzy się z rumem i cygarami. Na ulicy można spotkać naganiaczy, którzy oferują sprzedaż cygar. Legalnie turysta może wywieźć z Kuby 25 cygar na osobę bez konieczności posiadania dowodu kupna (zgodnie z informacją na MSZ 23 cygara luzem- warto sprawdzić, bo każdy mówi co innego). Jeśli chce wywieźć więcej, to musi już mieć fakturę albo rachunek. W Polsce jedna sztuka takich na przykład Cohiba Esplendidos (grube, długie cygaro) kosztuje 150 zł za sztukę. Legalnie pudełko 25 sztuk kosztuje tu ok 300 CUC (ok 1.000 zł). Jak ma się dojścia i znajomości, to z pewnego źródła można takie pudełko kupić znacznie taniej np za 70 CUC albo i lepiej. Kubańczycy wykradają cygara z fabryki i sprzedają je na czarnym rynku. Wiadomo, że jeśli zostaną złapani, idą do więzienia. Turysta jeśli kupi kradzione, to nic mu nie grozi (ale nie więcej niż 25 szt). To samo dotyczy handlem rumem, który też przez zaufane osoby można kupić dużo taniej. Trzeba tylko uważać, bo dużo jest oszustów, którzy sprzedają zamiast tytoniu zwinięte liście banana. Nie wiem jak smakują takie trefne bananowe cygara, ale te oryginalne mają piękny, intensywny zapach. I jak to rozpoznać, skoro nie jest się znawcą cygar?

Tak jak pisałam, dziś zdjęć niewiele, bo aparat został w casie (ale tym sposobem nie przemókł).










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz