W dalszym ciągu budzę się o świcie. Nie mogę się ciągle przestawić, ale jakimś cudem nie jestem zmęczona. Ciotka na śniadanie zaproponowała tosty albo jajko. Wybrałam tosta z szynką, bo jajka jem od kiedy tu przyjechałam.
O 9 byliśmy umówieni z Alexem, który zabrał nas do biura podróży, żebyśmy mogli obejrzeć oferty hoteli na Cayo Coco i Cayo Guilermo. Nie możemy się nadziwić jaki jest zaradny, a ma zaledwie 26 lat (choć tutaj to chyba już sporo, bo jest już ojcem dwójki dzieci). Alex umówił się z babką z biura, że jeśli będzie ktoś jeszcze zainteresowany wyjazdem w tym samym kierunku co my, to da nam znać. Wtedy koszty podróży nam się zmniejszą, bo taxówka w jedną stronę kosztuje 100 CUC (25 CUC na osobę, więc lepiej jak jest komplet pasażerów). Oferty hoteli są porównywalne (3 dni ok 150 CUC, za 6 dni 300 CUC za osobę all inclusive w 4 gwiazdkach), więc będzie się ciężko zdecydować, który wziąć.
Przeszliśmy szybko jeszcze przez miasto, gdzie Alex pokazał nam gdzie jest bezpłatne wi-fi (w końcu mogę wrzucić coś na bloga) oraz wstąpiliśmy kupić kapelusze (5 CUC za sztukę). Były nam one potrzebne, ponieważ na dziś zaplanowaliśmy sobie wycieczkę konną w góry do wodospadu.
Trinidad robi wrażenie, jest o wiele ładniejszy niż Cienfuegos, bardziej kolorowy, choć nie ma tu kamienic a raczej parterowe domki. Ulice są brukowane i sporo na nich ludzi. Na ulicy można spotkać ludzi ubranych na biało z koralikami na szyi – są to wyznawcy Santerii. W tej religii jest sporo bogów i każdego oznacza się innym kolorem koralików. Czarne i zielone są dla czarnej magii. Zarówno Alex jak i ciotka nie wyznają Santerii i mówią o czarnych i białych mocach z przymrużeniem oka.
Ciotka załatwiła nam kolesia z koniami i po kilku sekundowym (!) przeszkoleniu ruszyliśmy w stronę gór. Ja jechałam na koniu Bacalao (nazwa kubańskiego piwa), a Czarek na klaczy Muniece (munieca – lalka). Czarek pierwszy raz siedział na koniu i zapewniali go, że dostanie bardzo spokojną sztukę...choć w rzeczywistości okazało się, że Munieca była najbardziej szalona. Ciągle chciała być pierwsza i jak tylko miała okazję przyspieszała.
Zabawne jest to, że w Polsce najpierw trzeba wyjeździć minimum 10 godzin na lonży potem jeszcze kilka pod okiem instruktora, żeby w ogóle ruszyć w teren. Tutaj, po 10 minutach jechaliśmy kłusem, a po godzinie kilka razy przeszliśmy w galop i jakoś żyjemy.
Pierwszym punktem wycieczki była plantacja trzciny cukrowej z restauracją. Mieliśmy okazję spróbować soku wyciskanego z trzciny guarapo de cańa. Następnie pojechaliśmy przez dolinę do wodospadu. Teren się zmieniał z prostego w górzysty i nasze koniki raz przyspieszały, a raz zwalniały. Podczas jazdy pod górę jeden się poślizgnął i o mało się nie przewrócił na mojego konia, więc trochę się przestraszyłam. Przed wejściem do parku narodowego (wejście 9 CUC /os) zostawiliśmy konie na parkingu (dla koni) i poszliśmy spróbować kubańskiej kawy. Proces mielenia jest podobny jak w Indonezji – ubija się ją taką maczugą. Koleś przy tym śpiewa i bajeruje. Filiżanka espresso kosztuje 1,5 CUC – w smaku, cóż nie jestem koneserem, dla mnie normalna kawa, może trochę łagodniejsza.
Do wodospadu doszliśmy już pieszo. My kąpaliśmy się z dolnym basenie, bo na górze Włosi (w slipach „Sex Master”) się popisywali skokami do wody i było znacznie więcej ludzi. Woda - rewelacyjna, orzeźwiająca i jak na górski potok, to bardzo ciepła. Po godzinie kąpieli wróciliśmy po nasze konie.
W drodze powrotnej dopadł nas deszcz i do restauracji przyjechaliśmy calusieńcy przemoczeni. Jazda konna tak nam się spodobała , że kiedy tylko teren był w miarę równy pospieszaliśmy nasze konie, żeby biegły szybciej. W deszczu jechaliśmy szybko i było to uczucie rewelacyjne i na pewno długi zostanie w pamięci. Do miasta wjeżdżaliśmy jak Siedmiu Wspaniałych. Kowbojskie siodła są znacznie wygodniejsze i łatwiej się utrzymać przy szybszej jeździe. Przeżycie niesamowite, choć pewnie jutro wszystko nas będzie bolało od anglezowania. (Tu wiadomość dla mojej kuzynki Basi - możesz być ze mnie dumna!:))
Po powrocie zrobiliśmy sobie małą siestę i miałam okazję nadrobić zaległości w blogu – ciągle jestem do tyłu z tym opisywaniem. Ciotka nam zrobiła kanapki (tutaj mówiąc o kanapkach mam na myśli tosty na ciepło przekładane serem i szynką i posmarowane na wierzchu masłem) i jeszcze pogadałyśmy sobie. Rano dałam jej kilka kosmetyków i lekarstw które miałam i małe pasty do zębów, więc powiedziała, że ona nam podaruje brązowy cukier i kawę. Informacja dla wybierających się na Kubę - tutaj wszystko jest potrzebne i wszystko sprawi tym ludziom radość. Przez czekoladki, kosmetyki, leki po ubrania, długopisy i zeszyty. Dosłownie wszystko. Dlatego warto wziąć coś takiego ze sobą.
Na kolację postanowiliśmy zaszaleć i wczoraj zamówiliśmy u ciotki homara. Przygotowała nam go na dwa sposoby : na grillu i w salsie. Mieliśmy królewską ucztę z sałatkami, ryżem i owocami i oczywiście drinkami. Ciotka znowu przyszła po pochwały☺ Potem dołączyła jej synowa z córeczką i zaczęły się wypytywać o ceny ubrań i kosmetyków i zabawek. Pomyślałam, że możemy im wysłać paczkę z Polski z kilkoma takimi rzeczami, bo niestety tutaj tego nie będę im kupować, bo jest to drogie, a po drugie mamy wyliczoną gotówkę na wyjazd.
Po kolacji poszliśmy do Alexa. Ciotka mi zakazała mówić z nim o naszych ploteczkach. Za bardzo nie wiem o co chodzi, ale mi to powtarzała jeszcze dwa razy. Tak czy siak, nic złego w mojej opinii nie powiedziała, ale sekret to sekret:)
Alexander przywitał nas serdecznie i zaprosił na drinka canchanchara (rum aguardiente z miodem i limonką i odrobiną wody). Siedzieliśmy sobie u niego na tarasie i zadawaliśmy mnóstwo pytań o życiu na Kubie. Jeszcze raz dokładnie wyjaśnił nam system walut oraz opowiedział kilka ciekawostek związanych z kupowaniem mieszkania i kondycją gospodarki (swoją drogą skończył ekonomię). Na Kubie dużo się zmienia i coraz bardziej to państwo się otwiera. Alex poczęstował nas też cygarem. Można palić zaciągając się (nie polecam), ale głownie chodzi o to, żeby smak został w ustach, więc wystarczy dym utrzymać na chwilę w zamkniętej buzi. Smak fajny (ja nie palę papierosów, ale cygaro mi podeszło), delikatny posmak mocnej kawy i trochę piecze w język. No i robi się fajne chmury dymu. To było takie tańsze, ale nie mogę się doczekać jak spróbuję Cohiby.
Noc była jeszcze młoda , więc udaliśmy się na stare miasto. Taką Kubę chciałam zobaczyć od początku wyjazdu! Salsa na ulicach, wszędzie słychać muzykę na żywo, ludzie się śmieją, rozmawiają. Siedziałam na schodach i patrzyłam na tancerzy praktycznie z otwartą buzią. Czarek nie dał się skusić na żaden kawałek, ale pracuje nad tym. Przy barach sporo jest skąpo ubranych Kubanek, widać też stare baby z młodymi Kubańczykami. Dużo par się całuje i salsa wywołuje szybsze bicie serca. Miasto żyje tańcem i miłością, tą prawdziwą i tą kupioną.
Na końcu załączam filmik z parą tańczącą salsę. Akurat była przerwa w koncercie, ale tańczyli do piosenki, którą tu słyszeliśmy co najmniej 3 razy dziennie! Absolutny hit puszczany do znudzenia wszędzie. Viva mi vida. W tle też pies i śmieciarz. Mam nadzieję, że filmik uda się uruchomić. A jeśli nie to tu jest link do piosenki https://www.youtube.com/watch?v=YXnjy5YlDwk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz