Wieczorem rozmawiałam z Saritą i poprosiłam ją o zmianę w
śniadaniu (już mieliśmy dość tego suchego chleba). Dostaliśmy omlet ze świeżymi
półsłodkimi bułeczkami, ćwiartkę awokado (podobno jedzą awokado na kolacje a
nie śniadanie) i banany. Śniadanie okazało się dla nas darmowe, jako zapłata
za dziecięce smoczki, które jej przywiozłam z Polski. Taxówkę mieliśmy umówioną
za 5CUC i o 10 byliśmy już na dworcu. Oddaliśmy bagaże (które pan zważył- limit 20kg) i siedliśmy w
poczekalni. Sala klimatyzowana z dwoma telewizorami – dwa różne filmy
(o dziwo, oba amerykańskie), całkiem przyjemnie, no może poza toaletą, która
była zamykana na druciki. Tutaj z reguły płaci się za toaletę (no chyba, ze
idzie się do hotelowej, w której czasem nie ma wody). Pani wydziela fragment
papieru toaletowego i trzeba sobie poradzić. Taka przyjemność kosztuje ok 25
centów, ale zawsze w koszyczku leży 1 CUC, który sugeruje wyższą cenę.
Autobus przyjechał opóźniony, miał być przy wejściu A, podjechał
pod wejście B. Okazało się, ze jeszcze powinniśmy się odprawić przy okienku i
dopiero wtedy mogliśmy wsiąść. Niestety był w miarę pełny i nie siedzieliśmy
obok siebie. Standard autobusu był w porządku, klimatyzacja działała i muzyczka
grała. Jechaliśmy sobie po „autostradzie”, droga praktycznie była pusta. Od
czasu do czasu tylko jakaś ciężarówka albo samochód. Od wyjazdu z Hawany
krajobraz był jednostajny: zero zabudowań, pola, drzewa albo ogromne plantacje
trzciny cukrowej. Aha, no i oczywiście plakaty wychwalające rewolucję – Todo
por la Revolucion (wszystko dla rewolucji), Patria o Muerte (ojczyzna albo
śmierć), Siempre Mejor (zawsze lepiej) itp.. W połowie drogi mieliśmy
przystanek na jedzenie w jedynej chyba knajpce (kanapka z wieprzowiną 2,50
CUC). Pogoda była pochmurna i duszna. Około godziny od Cienfuegos nagle coś strzeliło,
huknęło i autobus stanął w miejscu. Pomyśleliśmy sobie – no ładnie, to chyba
teraz czeka nas długi postój. Pan kierowca wyszedł z autobusu otworzył klapę,
zakręcił, postukał i autobus na nowo działał. Za 20 minut znowu huknęło i znowu
to samo. Nie wiem jak się to stało, ale mimo, ze autobus w Hawanie był
opóźnieni, mieliśmy postój i te dwie awarie, to przyjechaliśmy na czas do
Cienfuegos. Aha, bliżej miasta zaczęły się małe wioski, bardzo skromne
zabudowanie- takie baraczki. Na drodze stało też coraz więcej Kubańczyków machających banknotami peso,
czekających na transport. Autobus, którym podróżowaliśmy jest oczywiście
przeznaczony dla turystów, te dla Kubańczyków są totalnym złomem i nie wiem
jakim cudem działają, ale służą, jako transport publiczny. A i oczywiście zostawiają
czarną chmurę spalin za sobą.
Na dworcu (to za duże słowo, bo to był plac z tymi
gruchotami) czekał na nas pan z karteczką z moim imieniem. Wskazał nam rikszę i
zostaliśmy przetransportowani do naszej casy. Przywitało nas bardzo miłe
małżeństwo Luis Manuel i Maria Antonia. Luis niedawno wybudował piętro z dwoma
pokojami, więc dostaliśmy czyściutkie, nowiutkie pomieszczenie z klimatyzacją i
łazienką. Na piętrze jest jeszcze taras i kuchnia, w której Luis zrobił nam
pyszne tosty z kiełbasą. Luis mówi po angielsku, Maria tylko po hiszpańsku,
więc znowu miałam okazję na praktykę, a Czarek też mógł sobie porozmawiać.
Mieszkamy zaraz obok Maleconu i niedaleko centrum.
Cienfuegos jest znacznie spokojniejsze i cichsze niż Hawana i byliśmy
zadowoleni, że tu jesteśmy. Luis zaproponował, że przygotuje dla nas kolację, ponieważ
uwielbia gotować (ok.17 CUC). Z zawodu jest psychiatrą i pracuje w pobliskim szpitalu oraz
jako nauczyciel. Jego żona jest prawnikiem i pracuje dla Caritasu jeżdżąc do
pobliskich wiosek. Są bardzo dumni z tego, ze udało im się wykończyć piętro z
pokojami i teraz zbierają jeszcze pieniądze na zrobienie tarasu z widokiem na
Malecon. Budowanie i remonty na Kubie to nie lada wyzwanie, bo kupienie takich,
wydawałoby się, banalnych rzeczy jak tynk, kran, płytki jest bardzo trudne.
Stal nierdzewną, którą potrzebował do wykończenia balustrad szukał kilka
miesięcy i sprowadził ją z drugiego końca Kuby.
Odświeżyliśmy się po podróży i poszliśmy na spacer wzdłuż
Maleconu. Zatrzymaliśmy się po drodze kupić piwko a potem siedliśmy na drinka,
(ale był póki, co najgorszy, jaki tu piłam i drogi, bo 3 CUC), w oddali widać
było błyskawice. Szliśmy wzdłuż głównej ulicy Calle 37 przy casach
particulares. Mijaliśmy też kilka odnowionych willi, z których słychać było
muzykę. Doszliśmy do końca ulicy i siedliśmy na chwilę przy zatoce. Czarek
zrobił mi zdjęcie i w tle widać potwora morskiego – ciekawe, czy to złudzenie,
czy czaił się w wodzie ogromny wąż.
Z powrotem wzięliśmy riksze, bo te kilka dni chodzenia
sprawiły, że nogi odmówiły posłuszeństwa. Wiózł nas nauczyciel historii, który
zrezygnował z posady rządowej, bo tam zarabiał 12CUC miesięcznie, a na rikszy
wyciąga 10 CUC dziennie. Trochę nam opowiedział łamaną angielszczyzną o życiu
na Kubie. Obalił ciągle powtarzany mit związany z walutą, że CUCi są tylko dla
turystów. Powiedział, ze Kubańczycy wszędzie muszą płacić w CUCach. Wychodzi na
to, że tylko za te towary reglamentowane płaci się w peso cubano, a i tak
towarów z książeczki nie wystarcza żeby wyżywić rodzinę. Co do studiów są one
bezpłatne, ale na przykład on, jako nauczyciel, potem musiał przez trzy lata
pracować za pół stawki, czyli 6 CUCów w ramach odpracowania tego, ze uczył się
za darmo. Teraz Kubańczycy mogą otwierać swoje firemki (jeździć rikszą, albo
prowadzić casy itd.), choć wiąże się to z opłatami dla rządu za pozwolenie ich
prowadzenia. Konkurencja robi się spora i przewagę mają Ci, którzy znają
angielski.
Wróciliśmy do Luisa po drodze kupując rum (075l za 5 CUC!).
Zrobiliśmy wszystkim po drinku i zasiedliśmy do kolacji, którą dla nas
przygotowali: zupa z czerwonej fasoli, gotowana juka z sosem mojo, smażone
kotlety z wieprzowiny i sałatka z awokado, pomidorów i białej kapusty. Wszystko
bardzo nam smakowało i objedliśmy się tak, że nie mogliśmy się ruszać.
Porozmawialiśmy jeszcze z Luisem i Marią i ustaliliśmy, że jutro pojedziemy z
jego kuzynem (prawdziwym kuzynem, bo tu każdy mówi, że ma kuzyna , który coś załatwi) na wycieczkę do ogrodu botanicznego i Santa
Clary. Kuzyn pracuje, jako ortopeda w szpitalu i kończył jutro dyżur o 14, więc
po pracy miał nas zabrać na wycieczkę (40CUC). Po kilku drinkach poszliśmy
spać. Tym razem spałam jak zabita, bo materac był tak miękki, że aż się w niego
wpadało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz