poniedziałek, 17 listopada 2014

Hawana. Santeria i wyprawa po bilet.

Mimo, że byliśmy zmęczeni ciężko nam było zasnąć. Poza tym na kolację poszliśmy znowu do tej samej restauracji, ( bo w tej poleconej przez Maćka była kolejka na godzinę czekania) i tym razem jedzenie było obrzydliwe. Podsumowując nie idźcie przypadkiem do ‘Como y Calle’. W dalszym ciągu nie przywykliśmy do zmiany czasu, więc i tak obudziliśmy się bardzo wcześnie. Ja jestem trochę jak księżniczka na ziarnku grochu, i nie mogę się wyspać na tym łóżku, bo jest dla mnie za twarde i cały czas drętwieje. W pokoju mamy wiatraczek, ale jak chodzi cicho, to słabo wieje, jak wieje dobrze, to nie da się przy nim zasnąć.
Zjedliśmy śniadanie (identyczne jak poprzedniego dnia) i poszliśmy do Maćka, żeby zorganizować resztę podróży. Ciekawa rzecz w bloku Maćka – winda ma o wiele mniej przycisków, mimo, że blok ma ponad 17 pięter. Można się zatrzymać tylko na co trzecim. I jeszcze zauważyłam na dole drzwi do kanciapki Komitetu Ochrony Rewolucji (CDR). Ustaliliśmy trasę wyjazdu i Maciek dał nam wskazówki jak zwiedzić resztę Hawany. Jego pomoc jest bezcenna!
Pojechaliśmy z nim do biura podróży, żeby wykupić wyjazd na Cayo Largo. Po drodze przeszliśmy przez santeryjską uliczkę pełną malunków i ołtarzyków. Na Kubie 90% ludzi wierzy w Santerie, mimo że są jednocześnie chrześcijanami, protestantami itd. Jest to religia przywieziona wraz z niewolnikami z Afryki. Co nie co można się dowiedzieć o santerii z programu „Kobieta na Krańcu Świata”. Mnie osobiście trochę ciekawi ta tradycja, szczególnie że w pierwszą noc śniła mi się kapłanka, która weszła w moje myśli (strasznie, nie?). Wolę nie analizować, czy to mogła być prawda, czy nie. Na pewno te wierzenia służą zarówno do dobrych rzeczy – takich jak uleczanie, rozmowa z bliskimi, którzy już odeszli, ale również jest czarna strona mocy i lepiej nie zadzierać z kapłankami, bo mogą rzucić klątwę, stworzyć zombie, albo wychodować diabełka. Rytuały santeryjskie polegają na tańczeniu rumby (można usłyszeć wieczorami bębny i śpiewy na ulicach Hawany), piciu rumu i śpiewaniu. Ale są też inne rzeczy np. ukręcanie na żywca łba koguta, wchodzenie w trans albo wzywanie zmarłych. Wieczorem jeden Kubańczyk nas chciał zaprosić na takie rytualne spotkanie, ale grzecznie odmówiliśmy.
W biurze niestety okazało się, że nie ma już biletów na jutro do Cayo Largo, wiec musieliśmy zreorganizować nasze plany, bo szkoda było tracić dnia na czekanie. Postanowiliśmy jechać następnego dnia do Cienfuegos. Poszliśmy do agencji kupić bilet na autobus (Viazul). Po ponad 30 minutach czekania w kolejce okazało się, że bilety można kupić tylko na dworcu, który jest spory kawałek od centrum. Chcieliśmy być spokojni i mieć te bilety z wyprzedzeniem, więc postanowiliśmy po nie pojechać.
Wcześniej jednak zatrzymaliśmy się w restauracji na kanapce z pieczoną wieprzowiną i drinku. Kubańczycy jeszcze uczą się jak powinien wyglądać serwis. Nie jest to Azja, gdzie każdy jest miły i się uśmiecha. Powiedzmy, że standard obsługi przypomina polski – czyli można trafić zarówno na kogoś super uprzejmego i zaangażowanego jak i na jego przeciwieństwo. Maciek powiedział, że na Kubie daje się napiwki jak jesteś zadowolonym z obsługi, więc sami sobie robią krzywdę traktując klientów jako zło konieczne. Siedząc w restauracji obserwowaliśmy lekcje angielskiego w szkole podstawowej. System szkolnictwa jest taki jak u nas: 6 lat podstawówka, 3 gimnazjum, 3 liceum – wszystko bezpłatne. Studia są też bezpłatne, dlatego na Kubie jest największy odsetek osób z wyższym wykształceniem na świecie. Choć nie zmienia to faktu, że obsługuje cię chemik, na rikszy wiezie nauczyciel, mieszkasz w casie u doktora lub prawnika, a inżynier umila ci czas grając w parku na gitarze. Prawda jest taka, ze na rządowych stanowiskach zarabiają grosze i nie są w stanie wyżywić rodziny. Dlatego jedyne dobre źródło dochodu pochodzi z turystyki.
Jak widać, wszystko nas interesuje i ten dziennik podróży jest pełen dygresji a skończyliśmy na tym, ze mieliśmy pojechać po bilety na Viazul. Złapaliśmy autobus – hop on/hop off. Autobus, który co pól godzinny odjeżdża z Park Central i objeżdża Malecon, Plac Rewolucji (gdzie są dwie duże podobizny Che Guevary i Fidela Castro i to tam Fidel wygłaszał swoje kilkugodzinne przemówienia) i Cmentarz. Wysiedliśmy po drodze i przespacerowaliśmy się do dworca ( a tak na prawdę drałowaliśmy pół godziny w pełnym słońcuJ). Nie było już biletów na pierwszy autobus, ale kupiliśmy na kolejny na 10:50, oczywiście stojąc swoje w kolejce. Właściwie zajęło nam to prawie połowę dnia – czemu po prostu nie wzięliśmy tam taxówki, nie umiem powiedzieć.
Z powrotem złapaliśmy autobus (choć pierwszy nam uciekł, bo staliśmy obok, a nie dokładnie na przystanku) i wróciliśmy do Sarity wziąć prysznic. Wymieniliśmy kolejną pulę pieniędzy i poszliśmy na genialny obiad do El Flor de Loto. Tam obsługiwało nas dwóch kelnerów – jeden od drinków, drugi od jedzenia (ten miał głos jak Himilsbach z Rejsu). Pan pochwalił mój hiszpański i zaproponował kilka dań. Zamówiliśmy po mieczniku z krewetkami, ja dodatkowo zapieczone z serem i warzywami oraz sałatkę z awokado (awokado tutaj jest wielkości pomelo i smakuje genialnie).Porcje nas zabiły! Ja zjadłam mniej niż połowę, Czarek też nie dał rady. Wszystko było pyszne i świeże, cena 38 CUC za całą kolacje, ale porcje nie do przejedzenia. W restauracji siedzieli głównie Kubańczycy (oczywiście ci zamożniejsi). Wypiliśmy kawkę i udaliśmy się do Sarity zostawić aparat. Znacznie wygodniej chodzi się wieczorem po mieście bez tych wszystkich saszetek i turystycznych gadżetów. W restauracji na do widzenia dostałam jeszcze kwiatka – najwyższy standard obsługi!
Byliśmy tak objedzeni, ze do centrum wzięliśmy riksze za 2 CUC (koleś tak szybko pedałował, że się cały spocił i zmachał). Na mieście było właściwie pusto, w restauracjach przygrywały zespoły kubańskie, ale lokale były wypełnione tylko kilkoma turystami. Przeszliśmy sobie jeszcze raz do Świętego drzewa (Ceiba), ale nie dało się do niego podejść, bo brama była zamknięta. Siedliśmy na piwku przy zatoce, a potem poszliśmy na kolejne na Plaza Vieja. Tym razem w piwiarni dawali też drinki w kuflu od piwa. Wzięłam pinacoladę, którą już ledwo mogłam wypić. Z powrotem też wzięliśmy riksze i poszliśmy spać. Dwa dni chodzenia dały o sobie znać. Licznik nam pokazał, że w ciągu tych dwóch dni przeszliśmy 36 km. Jak to zobaczyłam stopy zabolały mnie podwójnie;)



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz