Mimo, że byliśmy zmęczeni ciężko nam było zasnąć. Poza tym
na kolację poszliśmy znowu do tej samej restauracji, ( bo w tej poleconej przez
Maćka była kolejka na godzinę czekania) i tym razem jedzenie było obrzydliwe. Podsumowując
nie idźcie przypadkiem do ‘Como y Calle’. W dalszym ciągu nie przywykliśmy do
zmiany czasu, więc i tak obudziliśmy się bardzo wcześnie. Ja jestem trochę jak księżniczka
na ziarnku grochu, i nie mogę się wyspać na tym łóżku, bo jest dla mnie za twarde
i cały czas drętwieje. W pokoju mamy wiatraczek, ale jak chodzi cicho, to słabo
wieje, jak wieje dobrze, to nie da się przy nim zasnąć.
Zjedliśmy śniadanie (identyczne jak poprzedniego dnia) i poszliśmy
do Maćka, żeby zorganizować resztę podróży. Ciekawa rzecz w bloku Maćka – winda
ma o wiele mniej przycisków, mimo, że blok ma ponad 17 pięter. Można się
zatrzymać tylko na co trzecim. I jeszcze zauważyłam na dole drzwi do kanciapki
Komitetu Ochrony Rewolucji (CDR). Ustaliliśmy trasę wyjazdu i Maciek dał nam
wskazówki jak zwiedzić resztę Hawany. Jego pomoc jest bezcenna!
Pojechaliśmy z nim do biura podróży, żeby wykupić wyjazd
na Cayo Largo. Po drodze przeszliśmy przez santeryjską uliczkę pełną malunków i
ołtarzyków. Na Kubie 90% ludzi wierzy w Santerie, mimo że są jednocześnie chrześcijanami,
protestantami itd. Jest to religia przywieziona wraz z niewolnikami z Afryki. Co
nie co można się dowiedzieć o santerii z programu „Kobieta na Krańcu Świata”.
Mnie osobiście trochę ciekawi ta tradycja, szczególnie że w pierwszą noc śniła
mi się kapłanka, która weszła w moje myśli (strasznie, nie?). Wolę nie
analizować, czy to mogła być prawda, czy nie. Na pewno te wierzenia służą
zarówno do dobrych rzeczy – takich jak uleczanie, rozmowa z bliskimi, którzy
już odeszli, ale również jest czarna strona mocy i lepiej nie zadzierać z kapłankami,
bo mogą rzucić klątwę, stworzyć zombie, albo wychodować diabełka. Rytuały
santeryjskie polegają na tańczeniu rumby (można usłyszeć wieczorami bębny i śpiewy na ulicach Hawany), piciu rumu i śpiewaniu. Ale są też
inne rzeczy np. ukręcanie na żywca łba koguta, wchodzenie w trans albo wzywanie
zmarłych. Wieczorem jeden Kubańczyk nas chciał zaprosić na takie rytualne
spotkanie, ale grzecznie odmówiliśmy.
W biurze niestety okazało się, że nie ma już biletów na
jutro do Cayo Largo, wiec musieliśmy zreorganizować nasze plany, bo szkoda było
tracić dnia na czekanie. Postanowiliśmy jechać następnego dnia do Cienfuegos. Poszliśmy
do agencji kupić bilet na autobus (Viazul). Po ponad 30 minutach czekania w
kolejce okazało się, że bilety można kupić tylko na dworcu, który jest spory
kawałek od centrum. Chcieliśmy być spokojni i mieć te bilety z wyprzedzeniem,
więc postanowiliśmy po nie pojechać.
Wcześniej jednak zatrzymaliśmy się w restauracji na
kanapce z pieczoną wieprzowiną i drinku. Kubańczycy jeszcze uczą się jak
powinien wyglądać serwis. Nie jest to Azja, gdzie każdy jest miły i się
uśmiecha. Powiedzmy, że standard obsługi przypomina polski – czyli można trafić
zarówno na kogoś super uprzejmego i zaangażowanego jak i na jego przeciwieństwo.
Maciek powiedział, że na Kubie daje się napiwki jak jesteś zadowolonym z
obsługi, więc sami sobie robią krzywdę traktując klientów jako zło konieczne.
Siedząc w restauracji obserwowaliśmy lekcje angielskiego w szkole podstawowej. System
szkolnictwa jest taki jak u nas: 6 lat podstawówka, 3 gimnazjum, 3 liceum –
wszystko bezpłatne. Studia są też bezpłatne, dlatego na Kubie jest największy
odsetek osób z wyższym wykształceniem na świecie. Choć nie zmienia to faktu, że
obsługuje cię chemik, na rikszy wiezie nauczyciel, mieszkasz w casie u doktora
lub prawnika, a inżynier umila ci czas grając w parku na gitarze. Prawda jest
taka, ze na rządowych stanowiskach zarabiają grosze i nie są w stanie wyżywić
rodziny. Dlatego jedyne dobre źródło dochodu pochodzi z turystyki.
Jak widać, wszystko nas interesuje i ten dziennik podróży
jest pełen dygresji a skończyliśmy na tym, ze mieliśmy pojechać po bilety na
Viazul. Złapaliśmy autobus – hop on/hop off. Autobus, który co pól godzinny odjeżdża
z Park Central i objeżdża Malecon, Plac Rewolucji (gdzie są dwie duże podobizny
Che Guevary i Fidela Castro i to tam Fidel wygłaszał swoje kilkugodzinne przemówienia) i Cmentarz. Wysiedliśmy po drodze i
przespacerowaliśmy się do dworca ( a tak na prawdę drałowaliśmy pół godziny w
pełnym słońcuJ).
Nie było już biletów na pierwszy autobus, ale kupiliśmy na kolejny na 10:50, oczywiście
stojąc swoje w kolejce. Właściwie zajęło nam to prawie połowę dnia – czemu po
prostu nie wzięliśmy tam taxówki, nie umiem powiedzieć.
Z powrotem złapaliśmy autobus (choć pierwszy nam uciekł,
bo staliśmy obok, a nie dokładnie na przystanku) i wróciliśmy do Sarity wziąć
prysznic. Wymieniliśmy kolejną pulę pieniędzy i poszliśmy na genialny obiad do
El Flor de Loto. Tam obsługiwało nas dwóch kelnerów – jeden od drinków, drugi
od jedzenia (ten miał głos jak Himilsbach z Rejsu). Pan pochwalił mój
hiszpański i zaproponował kilka dań. Zamówiliśmy po mieczniku z krewetkami, ja
dodatkowo zapieczone z serem i warzywami oraz sałatkę z awokado (awokado tutaj
jest wielkości pomelo i smakuje genialnie).Porcje nas zabiły! Ja zjadłam mniej
niż połowę, Czarek też nie dał rady. Wszystko było pyszne i świeże, cena 38 CUC
za całą kolacje, ale porcje nie do przejedzenia. W restauracji siedzieli
głównie Kubańczycy (oczywiście ci zamożniejsi). Wypiliśmy kawkę i udaliśmy się
do Sarity zostawić aparat. Znacznie wygodniej chodzi się wieczorem po mieście bez
tych wszystkich saszetek i turystycznych gadżetów. W restauracji na do widzenia
dostałam jeszcze kwiatka – najwyższy standard obsługi!
Byliśmy tak objedzeni, ze do centrum wzięliśmy riksze za 2
CUC (koleś tak szybko pedałował, że się cały spocił i zmachał). Na mieście było
właściwie pusto, w restauracjach przygrywały zespoły kubańskie, ale lokale były
wypełnione tylko kilkoma turystami. Przeszliśmy sobie jeszcze raz do Świętego
drzewa (Ceiba), ale nie dało się do niego podejść,
bo brama była zamknięta. Siedliśmy na piwku przy zatoce, a potem poszliśmy na
kolejne na Plaza Vieja. Tym razem w piwiarni dawali też drinki w kuflu od piwa.
Wzięłam pinacoladę, którą już ledwo mogłam wypić. Z powrotem też wzięliśmy
riksze i poszliśmy spać. Dwa dni chodzenia dały o sobie znać. Licznik nam pokazał, że w ciągu tych dwóch dni przeszliśmy 36 km. Jak to zobaczyłam stopy zabolały mnie podwójnie;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz