niedziela, 30 listopada 2014

Powrót do Hawany. Samochody, komórki i zmiany.

Nadszedł czas powrotu na prawdziwą Kubę. O 9 czekał na nas nasz kierowca, 23 letni chłopaczek, którego imienia nie mogłam zapamiętać, nazwijmy go Chico. Znowu, nie mówił po angielsku, więc miałam okazję porozmawiać – a mieliśmy przed sobą 6 godzin drogi do Hawany.
Tym razem trafił nam się nowszy samochód, bo tylko 24-letni Peugeot 309. W kategoriach kubańskich, to nówka sztuka, zatem tym bardziej Chico mógł nie ściągać nogi z gazu. Jechaliśmy praktycznie cały czas 120 km/h. Teren zabudowany, czy nie, to nie ma znaczenia. Chico jako taksówkarz pracuje już 5. rok i zbiera pieniądze na to, aby kupić swój samochód. 
I teraz opisze Wam jak to jest z tymi samochodami na Kubie (wszystkie informacje, są od Chico, więc nie wiem jak się do tego mają oficjalne statystyki). W tym kraju na 63 mieszkańców przypada jeden samochód. Tak jak wcześniej wspomniałam, auta młodsze niż 30 lat, można określić jako „nowe”, bo jak wiadomo po ulicach jeździ mnóstwo starych amerykańskich samochodów z lat 50-tych ubiegłego wieku. Nie dość, że aut jest mało, to ich cena jest kosmicznie wysoka. Dla przykładu samochód, którym jechaliśmy wart jest 26.000 CUC. Tak, nie pomyliłam zer – to równowartość 26 tysięcy dolarów! Łada, którą jechaliśmy z Luisem na Cayo Coco warta jest 15.000 CUC! Chico powiedział , że na Kubie nie ma tańszego samochodu niż 2.000 CUC (ale mówiąc o samochodzie, miał na myśli coś co się porusza na 4 kołach..o stanie tego nie wspomnę). 
Za naszą taksówkę, można na Kubie kupić 4-5 domów (tylko te ich domy, to takie baraczki raczej). Z ciekawości, wiecie ile kosztuje tutaj maluch (załóżmy rocznik 80’)? Uwaga ! ok. 7.000 dolarów! Motocykl to koszt ok 8-10 tys. dolarów (ale pamiętajcie , że cały czas mówię o jeżdżących gruchotach). Nowy samochód, praktycznie dostępny chyba tylko dla władz, to gigantyczne pieniądze – przykładowo nowa Mazda 3 to 630.000 CUC (dolarów)!!! 
Dobrze, a w takim razie jak jest z mieszkaniami? Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, kupno mieszkania to był pikuś. Były one tanie i praktycznie dostępne dla każdego. Teraz jest trochę ciężej, ponieważ ceny poszły do góry, a inna sprawa to taka, że bardzo ciężko o materiały budowlane. Dlatego młode pokolenie w większości mieszka z rodzicami, dziadkami albo teściami. Choć tutaj dom, to nic wielkiego. Prawdziwym marzeniem jest mieć samochód, bo wtedy można być taksówkarzem i zarabiać na turystach.
Kolejna sprawa, zapytałam go, czy chciałby zmiany. Delikatne pytanie, bo ciężko wyczuć, co tak na prawdę ludzie myślą. Odpowiedział mi tak: turyści tu przyjeżdżają i tylko mówią o tym, ile rzeczy powinno się tu zmienić, jak powinno wyglądać życie Kubańczyków i jak może być lepiej. Tylko problem w tym, ze turyści mają porównanie, a oni nie. Kubańczycy znają tylko mały wycinek świata, który jest mocno ograniczony do ich wyspy, a czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Wiadomo, że jest ciężko, bo ludzie nie mają pracy i nie mają pieniędzy żeby sobie kupić to, co chcą. Ale z drugiej strony mają swoje minimum – pewność, że będą mieli podstawowe produkty spożywcze co miesiąc, opiekę zdrowotną (jaka by nie była), bezpłatną edukację i dach nad głową..no i jednak w większości przypadków pracę (marnie płatną, ale raczej pewną). Dużo ludzi nie chce zmiany, bo one oznaczałyby niepewność jutra. Dużo Kubańczyków woli żyć takim życiem, bo jest im wygodnie i nie muszą się o nic martwić. Z tego co powiedział Chico, to takich ludzi jest większość. Jednostki, które zbyt głośno mówią o zmianach mają potem problemy, a przecież nikt tu nie chce mieć zatargów z policją, czy władzą. Prawdziwa Kuba to bieda i rozpadające się auta i domy, ale to też życzliwi ludzie, którzy sobie nawzajem pomagają i którzy świetnie odnajdują się w zastanej rzeczywistości.
I tak nam mijała droga do Hawany. Po drodze zatrzymaliśmy się w domu Chico, bo tam tankował (tu się kombinuje jak może, a paliwo na stacjach jest droższe niż to załatwione na lewo w kanistrze). Przywitała nas jego mama i pokazała dom. Bardzo schludny, choć malutki baraczek z dwoma pokoikami i salono-korytarzem oraz kuchnią. Chicho mieszka w wiosce w prowincji Cienfuegos razem z rodzicami. Jego pokój składa się z łóżka i półeczki na której stoi zdjęcie jego dziewczyny i dwa dezodoranty. Bardzo skromnie, ale chyba dla niego wystarczająco.
W międzyczasie zadzwonił do niego Alex i podał adres naszej casy w Hawanie. Przy okazji, na Kubie jest tylko jedna telefonia komórkowa i oczywiście to ona dyktuje ceny. Komórkę posiada tylko ten, kogo na nią stać lub ten kto pracuje w turystyce i jest to jego narzędzie pracy. 45 minut rozmowy kosztuje 60 CUC- i tyle miesięcznie Chico płaci za swoją komórkę. Aha, i to tylko chodzi o rozmowy i SMSy , bo przecież tutaj internet w komórce to jeszcze odległe marzenie.
Dojechaliśmy na miejsce do casy dwóch braci Luisa i Naniego. Tym razem mieszkaliśmy przecznicę od Capitolu, więc praktycznie w centrum Hawany. Przywitali nas bardzo serdecznie i pokazali pokój. Casa była spora, bo posiadała aż 4 oddzielne pokoje z łazienkami. Obok mieszkał Luis z żoną, jego córka z mężem (23 lata) i Nani. Nie zmieniało to faktu, że co chwile ktoś do nich przychodził w odwiedziny. Casa miała niebieską i czerwoną kotwicę, czyli była przeznaczona zarówno dla turystów zagranicznych jak i Kubańczyków, a czym to się charakteryzowało opowiem Wam jutro ☺.
Pożyczyliśmy od Luisa 20 CUC (sam zaproponował, żebyśmy nie musieli wyciągać z bankomatu) i poszliśmy do Chińskiej Dzielnicy na kolację. Naganiacz namówił nas na jakaś restaurację polecaną przez Lonley Planet. Byliśmy zmęczeni i głodni i daliśmy się naciąć, bo jedzenie było drogi i niesmaczne. Obsługa miała wliczony napiwek w rachunek, więc miała nas w nosie. Byliśmy źli, że tak się daliśmy naciąć po dwóch tygodniach na Kubie. Naszą czujność powinno już wzbudzić to, że nie dało się tam zamówić cuba libre, bo skończył im się rum (rum? Na Kubie? Gdzie w każdym sklepiku można kupić 0,7 rumu za 5 CUC!) No ale cóż, tak bywa.

Po „kolacji” udaliśmy się na Plaza Vieja na piwko (znowu wzrosły ceny, bo piwo już z 3 CUC zrobiło się 5 CUC). Tym razem miasto żyło, było sporo turystów i Kubańczyków. O 22 zaczął się koncert z okazji 495 lecia założenia Hawany (świętują to chyba cały miesiąc, jak nie dłużej). Artyści grali, śpiewali i tańczyli i cały plac razem z nimi. Ja się nie mogłam napatrzeć jak te mega grube Kubanki z olbrzymimi tyłkami tańczą! Mimo pięciokrotnej nadwagi mają takie ruchy i takie wyczucie rytmu , że naprawdę można im tego pozazdrościć. Poczekaliśmy na występy Buena Vista Social Club i ok północy wróciliśmy do pokoju.
















sobota, 29 listopada 2014

Playa Pilar. No comment.

Wczoraj było brzydko przez cały dzień, więc darowałam sobie opisywanie tego dnia, bo totalnie nic się nie działo. Beznadzieja.

Obudziliśmy się z nadzieją, że będzie ładniejsza pogoda. Niestety niewiele się zmieniło. Dla urozmaicenia postanowiliśmy po śniadaniu pojechać zobaczyć ulubioną plażę Ernesta Hemingwaya – Playa Pilar. Wsiedliśmy w autobus hop on/hop off, który kosztował 5 CUC za osobę. Jako że praktycznie zaczynał od naszego hotelu swój tour, to jechaliśmy na plażę ponad godzinę zbierając ludzi z każdego hotelu. Pocieszające było to, że wszystkie te hotele wyglądały tak samo, albo nawet gorzej niż nasz. 
Bardzo mądrze usieliśmy na górnym piętrze autobusu. Oberwałam liściem palmy i przewiało nas konkretnie. Czarkowi od wiatru zrobiła się bajerancka fryzurka, a mi od tego wiania zdrętwiała twarz ☺ Ale wizja opalania się na cudownej Plaży Pilar była warta każdego poświęcenia.
Po ponad godzinie dojechaliśmy na miejsce. Jeszcze 300 m drewnianym pomościkiem i byliśmy na...małej, brzydkiej, brudnej Plaży Pilar! W przewodniku w rankingu najładniejszych plaż Kuby Pliar jest na 4 miejscu. Nie chce wiedzieć jak wygląda najbrzydsza plaża w takim razie, skoro ta miała być taka piękna. 
Kolejny autobus odjeżdżał za 3 godziny, więc byliśmy skazani na siedzenie w okropnym wietrze przez ten czas. Myśleliśmy, ze skoro na Cayo Coco i Cayo Guillermo wszystkie hotele są all inclusive, to na Plaży Pilar też będzie to obowiązywać. Niestety leżaki kosztowały 2 CUC od osoby, nie było ręczników, a drinki kosztowały 2,5 CUC w małym kubeczku. Byliśmy wściekli. I cóż pozostało nam zostać w ubraniach i twardo czytać książki przez kolejne 3 godziny.

Nie byliśmy jedyni,którzy chcieli wracać do hotelu, bo na „przystanek” przyszli chyba wszyscy turyści. Powrotna droga zajęła nam znowu ponad godzinę. Po drodze widzieliśmy flaminga i pelikany. Krajobraz był jednostajny. Wierzcie mi, Cayo Coco i Cayo Guillermo nie mają nic wspólnego z Kubą. Może i warto, z ciekawości, je zobaczyć, ale zostawać tu więcej niż 3 noce nie ma sensu. Dobrze, że my wdzieliśmy aż 6 ! Madre mia!








czwartek, 27 listopada 2014

Cayo Coco. Uwaga na spadające kokosy.

W nocy zerwała się ulewa i silny wiatr. Dziś cały dzień mocno wieje i morze jest bardzo wzburzone. Nie ma też słońca, więc nie pozostaje nic innego jak siedzieć blisko baru , czytać książki i popijać drinki. Jakiś zespolik przygrywa kubańskie kawałki. Zrobiliśmy sobie spacer po plaży, uważając żeby kokosy nam nie spadły na głowy. Dziś musimy tylko zadzwonić do Alexa, że jednak bierzemy taksówkę do Hawany. Stwierdziliśmy, że różnica w cenie to ok 50 CUC, a nie będziemy się musieli tłuc cały dzień z przesiadkami autobusem. Potem obiad, kolacja i może pójdziemy na występy. I tak mija nam kolejny dzień.
Na wietrze się nie skończyło, bo po południu zaczęło padać i dobre kilka godzin była ulewa. Temperatura się mocno obniżyła i po raz pierwszy byliśmy zmuszeni ubrać bluzy. Ten dzień był całkiem stracony. Zadzwoniliśmy do Alexa i oddzwonił do nas po dwóch godzinach, że ma dla nas Peugeota na niedzielę rano. Gdyby nie on to nie wiem jakbyśmy sobie poradzili.








Cayo Coco. Z życia allincluzowicza

Siedząc w jednym miejscu ma się wrażenie, że dni mijają błyskawicznie. Jedzenie się poprawiło, bo już wiemy, co warto brać. Poza tym codziennie serwują coś innego i jest spory wybór (chociaż w skali smaczności, to szału nie ma). Na szczęście drinki są dobre i pod dostatkiem. W ciągu dnia chodzimy na plażę, a wieczorem na występy. Wczoraj nawet wyciągnęli nas na scenę do jakiegoś konkursu. Przeszłam do finału, ale ostatnie zadanie polegało na wymienieniu imion animatorów, a jako że nie miałam pojęcia jak się nazywają, to przegrałam z Argentyńczykiem butelkę rumu. Plaża była już czystsza, ale nie wywieźli glonów, więc tak mało brakowało do ideału. Patrząc na tą obsługę, to robi ona totalne minimum. Jeśli się zapłaci, to się  uśmiechną i będą mili. Bez napiwku nie ma na co liczyć. My już nie mamy drobniaków, a poza to do nas nawet nie podchodzą (tutaj jednak grube portfele widzi się tylko u starszych ludzi). 








wtorek, 25 listopada 2014

Cayo Coco. Tylko błękit.

Napiszę tylko krótko, że jest coraz lepiej. W restauracji wyszukujemy jakieś smaczniejsze potrawy (smaczniejsze wcale nie znaczy, że powalają na kolana) i staramy się relaksować. Plaża dzisiaj wyglądała bardzo ładnie, bo przyszedł przypływ i wszystkie glony wyrzuciło na brzeg, więc woda była błękitna i czyściutka. Nie wiem, czemu nikt nie wpadnie na pomysł, żeby te glony posprzątać, wtedy już nie miałabym zupełnie na co narzekać. 
Zrobiliśmy sobie dziś spacer wzdłuż brzegu i stwierdziliśmy, że w porównaniu z innymi hotelami, nasza plaża jest największa i najładniejsza – uff!. Teraz czeka nas jeszcze kilka dni opalania i relaksu. Chcemy jeszcze podjechać na Cayo Guillermo, bo jest tu autobus za 5 CUC, żeby sprawdzić jak tam wyglądają plaże (chcieliśmy mieć tam hotel, ale nie było już wolnych miejsc). Wieczorem jest karaibskie show z tańcami – bardzo fajne są te występy i na nie chodzimy. No i co tu opowiadać, żyjemy sobie jak typowi all inclusowicze nie robiąc nic☺






poniedziałek, 24 listopada 2014

Trinidad - Cayo Coco. Autentica Cuba?

Rano Alex przyszedł nas pożegnać i dał nam małe upominki w postaci ceramicznych bransoletek. Załatwił nam rowerowego taksówkarza i po tysiącu uścisków i pocałunków pojechaliśmy na autobus. Umówiliśmy się, że damy mu znać jak będzie z nasza drogą powrotną do Hawany (czy w hotelu będzie jakiś bus, albo z kimś się zabierzemy), ponieważ  nagrał nam już  awaryjnie taksówkarza, który by nas bezpośrednio zabrał z hotelu do casy w Hawanie. Był to jeszcze odległy plan, póki co autobusem dojechaliśmy do Ciego de Avila, skąd zabrał nas Luis, znajomy Alexa. 
Jechaliśmy białą 34-letnią ładą, ale bardzo zadbaną i odpicowaną. Luis jest mechanikiem i pochwalił się, że wszytko wymienił i że łada wyciąga nawet 120 km (o czym się potem kilkakrotnie przekonaliśmy, bo Luis miał ciężką nogę). Jadąc na Cayo Coco, czy Cayo Guillermo trzeba przejechać przez kontrolę paszportową. Wjeżdża się do innej Kuby („to nie jest Kuba” powiedział Luis i miał rację). Jechaliśmy długą drogą i po dwóch stronach mieliśmy ocean. Wjechaliśmy w wyspę resortów dla turystów. Pożegnaliśmy się z Luisem i poszliśmy się zarejestrować.
Powiem tak, po 10 minutach spędzonych w hotelu marzyliśmy o tym żeby wrócić do ciotki. Hotel, choć 4 gwiazdkowy, przypominał ośrodek wczasowy. Restauracja wyglądała jak stołówka, pokoje swoją świetność może miały 20 lat temu. Najgorsza była jednak plaża...pełna glonów i wąska a na dodatek śmierdziało na niej jakby kanałem. Byliśmy załamani. Nikt z obsługi się nie uśmiechał, nikt nie był chętny do pomocy. Pomyśleliśmy sobie, że ładnie się wpakowaliśmy na kolejne 6 nocy. Żeby tego było mało po wypakowaniu rzeczy z plecaka spod łóżka wybiegł gigantyczny karaluch, którego zabiłam butem. Masakra! Staraliśmy się szukać plusów, ale kolejne rzeczy nas rozczarowywały. W hotelu większość to turyści emeryci, głównie Kanadyjczycy i Niemcy. Na kolacji tym bardziej zatęskniliśmy za ciotką, bo jedzenie, jak dla mnie było obrzydliwe i nawet nie leżało obok kubańskiej kuchni. Z tego wszystkiego, to nawet straciłam apetyt.
Sporo czytałam o Kubie przed wyjazdem i każdy pisał, ze wyspa jest cudowna, ale jedzenie niedobre. Jeśli ktoś  tak uważa, to znaczy, że Kubę zna z hoteli all inclusive. Tam faktycznie jedzenie jest bardzo słabe, zjadliwe, ale bez smaku. My mieliśmy to szczęście, że jedliśmy jedne z najpyszniejszych rzeczy – dowody są na zdjęciach – w najlepszych cenach (np. kolacja z całym homarem i dodatkami za 75 zł).
Pomyśleliśmy, że nie ma co się załamywać i poszliśmy do baru na kilka drinków. Wymienialiśmy sobie pozytywy i właściwie po kilku godzinach nie było już tak źle. Odkryłam smaczne pizze i makarony w live cooking, wieczorem były występy solistów gitarowych, a wieczór uwieńczył show, coś na kształt musicalu z repertuarem Michaela Jacksona (dużo tancerzy, rożne choreografie i kostiumy). Pokój dostaliśmy z widokiem na morze i z bardzo wygodnymi łóżkami. Tak więc po przeżytym szoku zaczynaliśmy się przyzwyczajać do „autentycznej” Kuby (dla wytłumaczenia – Kuba jako kraj do spędzenia wakacji, na świecie reklamuje się hasłem „Autentica Cuba”, takie plakaty można też spotkać w Polsce – czy ma to coś wspólnego z autentycznością odpowiedzcie sobie sami).








niedziela, 23 listopada 2014

Trinidad. Wąsy i lekcja Salsy.


Dziś w planach mieliśmy zwiedzanie Trinidadu. Jest to wdzięczne miejsce do robienia zdjęć ze względu na kolory budynków i brukowane ulice. Swoją drogą, bardzo niewygodnie się  po nich chodzi w japonkach, bo nie jest to równa kostka, tylko bruk z okrągłych kamieni.
Rano Czarek zgolił brodę (sprawdziliśmy jakby wyglądał z wąsami). Ciotka powiedziała, że wygląda młodziej i żebym uważała, bo mi go porwie jakaś Kubanka. Poszliśmy do centrum w nadziei, że będę mogła połączyć się z internetem i wrzucić te moje eseje. Niestety, jedyne dostępne wi-fi w Trinidadzie wymagało hasła, a obsługa hotelu powiedziała, że jest ono dostępne tylko dla gości. Internet na Kubie jest praktycznie niedostępny. Tylko niektóre osoby np. właściciele cas mają dostęp do poczty. U nas wieczorem słychać jak się łączą z internetem (pamiętacie czasy, kiedy robiło się to przez telefon stacjonarny?). Korzystać z internetu można w kafejce, ale jest to drogie i podobno jakość transferu jest strasznie marna, więc nie będziemy próbować. 
Po spacerze siedliśmy na kilku drinkach i słuchaliśmy grajków. Ta piosenka o Che coraz bardziej nam się podoba. Musze zdobyć jej słowa. A propos Che to delikatnie podpytałam, co o nim myślą Kubańczycy, bo gdzie się nie pojedzie, to są plakaty z jego twarzą, albo koszulki, magnesy itd. Ciekawiło mnie  dlaczego wszędzie widoczny jest Che (który swoją drogą był Argentyńczykiem), a nie na przykład Fidel. Oto odpowiedź jaką usłyszałam: because Fidel is not dead. No jasne, jak umrze to pewnie będzie z nim więcej plakatów. Ale po drążeniu tematu, to przynajmniej Ci z którymi rozmawiałam, uważają Che za bohatera i w ich oczach był osobą lepszą niż Fiedel, był bohaterem. Usłyszałam, jeszcze jedną rzecz, która mnie zaskoczyła – wiedzą, że nie mają dostępu do wszystkich informacji i zdają sobie z tego sprawę, że to co im pokazują w telewizji i o czym się mówi, to jest wersja , której powinni się trzymać. Dlatego Che jest dla nich wielki, aczkolwiek rozumieją, że niektóre fakty z jego życia nie są im do końca znane. Nikt natomiast nie będzie Wam wmawiał, że nie macie racji i że wierzymy w Europie w kłamstwo. Cóż, jeśli przeczyta się  trochę o historii Kuby i to wszystko stara się zrozumieć, to nic nie jest czarne albo białe. Pytanie tylko w którą wersję bardziej się wierzy.T o tyle refleksji na ten temat, zachęcam do poczytania i obejrzenia kilku filmów zanim się tu przyjedzie.
Po drinkach zmusiłam Czarka na lekcję salsy. Alex nam umówił nauczycielkę i poszliśmy do niego do domu wziąć prywatną lekcję. Cóż, nie mamy tej muzyki we krwi tak jak oni i założę się , że wyglądaliśmy zabawnie. Nauczyliśmy się kroków podstawowych  i obrotów. Było tak gorąco, że byliśmy cali mokrzy. Czarek na początku się bronił, ale potem mu się spodobało. Polecam, bo salsa odpręża i jest fajną zabawą ( 1 h -10 CUC).
Wróciliśmy  do casy się  odświeżyć  po lekcji. Z Ciotką poszłam kupić sukienkę dla chrześnicy Czarka. W Trinidadzie można kupić bardzo fajne pamiątki, bo nie ma tu żadnej chińszczyzny tylko rękodzieło. Szłyśmy sobie z ciotką przez miasto pod rękę i plotkowałyśmy. Opowiadała mi jacy są faceci na Kubie, że zdradzają na prawo i lewo. Jeszcze tydzień takich rozmów i mój hiszpański przeskoczyłby kolejny poziom ☺ Przed zachodem słońca znowu udaliśmy się do centrum, zrobić więcej zdjęć. Nie mogliśmy się oprzeć, żeby nie siąść jeszcze na drinka i posłuchać muzyki na żywo. To wciąga.

Nasza ostatnia kolacja była mniejsza (bo tamte były za duże i nigdy nie udało nam się wszystkiego zjeść), ale równie pyszna. Mieliśmy krewetki i frytki ze słodkich ziemniaków oraz sałatkę. Zjedliśmy wszyściusieńko i nareszcie ciotka była zadowolona, że nic nie zostało na talerzach. Tradycyjnie siadła z nami i opowiadała nam różne historie. Na pożegnanie podarowała nam kieliszki „ Cuba, mi amor”, kilo cukru trzcinowego, kubańską kawę i frijoles  czyli czarną fasolę. Spisałam sobie przepis na congri oraz zupę fasolową. Bardzo jej było przykro, że wyjeżdżamy. My z jednej strony cieszyliśmy się na myśl o relaksie na plażach i hotelowym pokoju, z drugiej poznaliśmy w Trinidadzie tak wspaniałych ludzi i mieliśmy tyle atrakcji, że też pakowaliśmy plecaki z ciężkim sercem.