czwartek, 30 maja 2013

Yogyakarta, czyli o tym jak poczuliśmy się gwiazdami filmowymi

Wczoraj kończąc pisać pierwszy post zauważyłam przy lampce małą jaszczurkę. Na początku trochę się przestraszyłam i zadzwoniłam do recepcji to zgłosić. Widać nikt nie wziął mojego zgłoszenia serio, bo tylko się uśmiechnęli, a Gabrysia ( bo tak nazwaliśmy naszego pokojowego gościa) chyba bardziej się przestraszyła niż ja i gdzieś pobiegła. Jak się póżniej okazało - takie jaszczurki w domu to symbol szczęścia, bo zjadają komary i inne insekty. Tak więc, Gabrysia nie ma się czego obawiać, a my w sumie zaakceptowaliśmy fakt , że z nami mieszka.
Podróż i emocje dały się we znaki, ponieważ zasnęliśmy oboje snem kamiennym. Nawet budzik nas nie obudził. Jednak instynkt głodomora zadziałał i zdąrzyliśmy się zebrać na ostanie minuty śniadania. Choć, w naszej opinii bardziej przypominało obiad, gdyż była to brązowa , mocno imbirowa zupa z kiełkami , ryżem i brązowym jajkiem. Do tego sok lub herbata jaśminowa. Na przekąskę kolorowe melony. Nabraliśmy sił , spakowaliśmy kilka najważniejszych rzeczy i ruszyliśmy ok. 10 z hotelu. Miasto po nocnych szaleństwach było już na wpół obudzone. Kramy rozłożone i czekające na klientów, skuterki, motorki, riksze w ciągłym pośpiechu, leniwi sklepikarze i uliczni kuchcikowie powoli rozkładający swoje kramiki na kółkach..upał i duchota, ale póki co do zniesienia. Podoba nam się to, że przez kramy można przejść niezaczepianym ( nie to, co w Egipcie czy Maroku, gdzie od razu handlarze rzucają się i przekrzykują w zachętach), czasem nieśmiało ktoś spojrzy , albo zaprosi, ale jest to zupełnie nieinwazyjne. Nasz plan na dzisiaj był taki: spacer główną ulicą, pałac sułtana, targ ptaków i obiad....ale w Yokyakarcie można mieć tylko plany, bo i tak nic z nich nie wyjdzie..
Idąc Malioboro (główną ulicą) można spotkać tysiące chętnych , samozwańczych przewodników. W przewodnikach niekiedy przestrzegają przed takimi osobami, ale albo nie jest to prawda, albo my mieliśmy szczęście. Pomocnicy pojawiają się i znikają, żeby zaraz się pojawić i sprawdzić czy idziemy w dobrym kierunku. Nikt nie żąda nic za usługę, wystarczy uśmiech i troszkę pogadać. Pierwszym napotkanym pomocnikiem był nauczyciel matematyki z Sumarty. Opowiedział nam, gdzie najlepiej kupić ubrania i sztukę ( ubrania na Bali, sztuka w Yogya), o tym jak poruszać się po mieście i gdzie najlepiej wykupić wycieczki. Polecił też najlepszą wystawę batik (obrazy malowane na cienkim płótnie i jedwabiu). Rozmawialiśmy z nim z pół godziny, ponieważ bardzo chciał nam pomóc i zapisywał na karteczce tysiąc różnych informacji. Po uroczej konwersacji udaliśmy się do galerii , żeby zobaczyć jak maluje się balijskie obrazy (znowu, bo już widzieliśmy to poprzedniego dnia, ale akurat mi nigdy tego za wiele). Po drodze spotkaliśmy kolejnego miłego Indonejczyka, tym razem z Bali, który przez to, że miał pociąg do Ubud dopiero o 19:00 został naszym towarzyszem na pół dnia, a może i dłużej. Na imię ma Agung i w tej opowieści kilka razy się jeszcze pojawi.
W galerii master malarzy był bardzo zaskoczony, że do niej trafiliśmy ponieważ , wierzcie mi , że gdyby nie Agung, to nie ma szans , żeby ktoś to znalazł. Pokazał nam jak się maluje batik i jak osiągnąć stopień mistrza (potrzeba na to aż 8 lat!). Każdy kolor jaki nakłada się na płótno jest zabezpieczany woskiem, następnie wosk ten zmywa się w gorącej wodzie i na płótno nakłada kolejny kolor. Obraz można malować jeden dzień, ale równie dobrze jeśli jest bardzo kolorowy może to zająć około dwóch miesięcy. Po pokazie nikt nie naciskał nas na kupno i tylko podał cennik , żebyśmy mogli zdecydować. Mój mąż, jak się okazało jest mniej wrażliwy na sztukę niż ja więc było mu wszystko jedno, czy kupimy i co kupimy. Ja natomiast nie mogłam się zdecydować, bo wszystko było takie piękne... ale w końcu wybraliśmy kilka obrazków. Podobno taki obraz można prać i prasować i spokojnie wytrzyma 200 lat a może i dłużej. Tak więc nasze pra pra pra wnuki jeszcze będą miały okazję go oglądać.
Po batiku poszliśmy wykupić wycieczkę na następny dzień , czyli do świątyń Borobudur oraz Prambanan. Przy okazji kupiliśmy przejazd z Yogyi na Bali zahaczający o wulkan Bromo. Firma była polecona przez Agunga i powiem Wam , że jak teraz w hotelu zerkneliśmy na ulotki z innych biur to zrobiliśmy dobry biznes.  Okazało się, że w firmie Ari Travel jesienią jako przewodnik pracuje jeden Polak-Wojtek, i że pracownicy w latach dziewiędziesiatych jeździli z Polakami na trekkingi i campingi, więc nie muszę wspominać jakie było ich nastawienie jak powiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski...Na wycieczki wydaliśmy nasz pierwszy milion jako zaliczkę, ale teraz nie musimy się martwić o kolejne dwa dni, bo wszystko mamy zapewnione.
Wyszliśmy zadowoleni i spoceni z biura. Termometr pokazywał o 12:00 40 stopni! Powiedzieliśmy Agungowi, że chcemy coś zjeść - w biurze przewodnik polecił nam nasi gudeg, czyli tradycyjne danie Yogyakarty. Agung prowadził nas cały czas bocznymi uliczkami, omijając zatłoczone, główne arterie. Mieliśmy okazję zobaczyć jak naprawdę żyją ludzie. Co chwile pokazywał jakieś owoce albo zioła, opowiadał o zwyczajach, albo o sobie. Z tego co zrozumiałam, to Agung ze swoją żoną prowadzą restaurację w Ubud na Balii, przyjechał do Yogya po przyprawy. Fakt, że przyprawy kupił w 2 minuty a pociąg miał wieczorem sprawił, że my cieszyliśmy się jego towarzystwem a on naszym. Na targu na chwilkę znikł, idąc po wspomniane przyprawy a ja dokonałam pierwszego zakupu..i pierwszy raz się musiałam targować (czego nie lubię i słabo mi idzie). Agung kazał nam kupić sarun , czyli dwumetrowy materiał, który będzie nam potrzebny do zwiedzania wszystkich buddyjskich świątyń (owija się go w pasie, robiąc spódnicę) jak również jako sukienka na plażę, albo koc do leżenia. Jak widać zastosowania są różne. Targowanie poszło szybko i z 200.000 IDR osiągnęłam 50%..co i tak pewnie jest ceną na wyrost, ale Czarek mi nie chciał pomóc, a w brzuchu nam już burczało z głodu. Tak czy siak Agung powiedział, że takie szale kosztują ok 150- 300 tys, więc chyba nie przepłaciłam. Na obiad poszliśmy do dzielnicy na południu (niedaleko pałacu sułtana), która w nazwie ma właśnie wspomniany gudeg. Jest to owoc (choć go widziałam już w wersji przetworzonej) podobno bardzo duży, w smaku przypomina trochę śliwkę. Gudeg można jeść z ryżem , kurczakiem, tofu i takim czymś czego nazwy nie pamiętam. Trafiliśmy do restauracji, gdzie serwują podobno najlepsze nasi gudeg. Dostaliśmy dużą porcję z wszystkimi wspomnianymi składnikami. Obiad umilała nam grupa ulicznych grajków, którzy grali amerykańskie szlagiery (pewnie myśląc , że jesteśmy z USA). Czarek po obiedzie zapalił balijskiego, waniliowego papierosa z Agungiem, a ja pogadałam z synem właścicielki. Apropos rozmawiania , płynna angielszczyzna na nic się nie przyda, bo żeby się dobrze zrozumieć trzeba mówić tak jak oni. Zapomnieć o gramatyce i akcencie, dużo się uśmiechać i gestykulować. Oni są przeszczęśliwi jak pochwali się ich angielski i chcą opowiedzieć jak  najwięcej. Wiemy na przykład ,  że nasz znajomy ma syna i córkę, że jego małżeństwo było ustawiane przez jego rodziców i , że poznał swoją żonę w tuż przed weselem. Teraz czasy się zmieniły i ludzie sami wybierają sobie małżonków. Opowiadał dużo rzeczy, ale nie będę przynudzać , bo i tak już się rozpisałam. Podziękowaliśmy mu płacąc za jego obiad (ok. 10zł ) Po obiedzie ładnie się pożegnaliśmy i ruszyliśmy do pałacu sułtana. Trochę się niestety zasiedzieliśmy w restauracji, bo główny pałac był otwarty tylko do 14:00, a my przyszliśmy 15 minut póżniej. Mieliśmy za to okazję obejrzeć przednią część posiadłości , gdzie odbywają się główne uroczystości - takie jak : koronacja sułtana, islamskie święto gdzie święci się papryczki, fasole ( nie pamiętam nazwy) i koniec ramadanu ( o ile to święto, to nie to samo). Tak czy siak , trzy raz do roku miejsce jest używane , i dodatkowo podczas koronacji (mam nadzieję , że nic nie pomieszałam). Tam właśnie mogliśmy się poczuć jak gwiazdy filmowe, ponieważ rzuciły się na nas wycieczki dzieci. Każdy chciał mieć z nami zdjęcie, każdy chciał uścisnąć naszą dłoń. Najlepsze jest to, że nie tylko dzieci , ale również ich opiekunowie! Tak muszą się czuć celebryci! Polecam! Potem nasz przewodnik odganiał wycieczki , bo nigdy by nas nie oprowadził po zabytku jeśli pozwoliłby na ciągłe spotkania z fanami hehe. Okazało się, że są to wycieczki z wiosek, gdzie bardzo rzadko widzi się białego człowieka, dlatego zrobiliśmy taką furorę. Jeszcze jedna ciekawostka, ponieważ przy pałacu w klatkach są koguty, tak samo jak chodziliśmy po wąskich uliczkach z Agungiem , ludzie przed domami trzymają w klatkach koguty. Dlaczego? Na szczęście, a także jako alarm - zamiast psa. Kogut, który zapieje w ciągu dnia ostrzega przed niebezpieczeństwem, ciekawe, prawda? Na koniec zwiedzania przewodnik (ten jedyny przez cały dzień, za którego musieliśmy zapłacić - 20.000IDR , czyli 7 zł) zorganizował nam rikszę i wycieczkę , żeby zobaczyć jak produkuje się pacynki. Dotarliśmy na miejsce i wysłuchaliśmy całego wykładu jak powstają tradycyjne pacynki. Ja znowu byłam zachwycona, ale cena ostudziła moją chęć zakupu, ponieważ pacynki kosztowały około miliona rupii. Fakt , że są ręcznie robione przez wiele dni i że kazdy symbol , kwiatek i fala coś oznacza (dla zainteresowanych mogę opowiedzieć co) ale jednak mąż ochłodził mój zapał. Musieliśmy przeczekać w galerii burzę razem z naszym rikszarzem i po 30 minutach ruszyliśmy do hotelu. Rikszarz, chyba nie jest przyzwyczajony do takich ciężarów, ponieważ kilka razy musiał prowadzić rower. Riksze tak samo, są stworzone dla ludzi o wzroście 150 cm, więc siedzieliśmy przygarbieni, żeby na nas nie padało. Dotarliśmy do hotelu, kupiliśmy piwko, przedłużyliśmy nasz pobyt o dodatkowy dzień, teraz ja piszę bloga a Czarek śpi. Za chwilę idziemy zobaczyć jak Yogyakarta zaczyna nocne życie.

Wiem , że dużo napisałam, ale dla tych, którym się nie chciało czytać wklejam zdjęcia:











































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz