Dziś wstaliśmy o 4:30 ponieważ w planach mieliśmy wykupioną wycieczkę do buddyjskich świątyń Borobudur i Prambanan. Akurat o tej porze immam wyśpiewywał pierwszą moglitwę w pobliskim meczecie. Spakowaliśmy plecaki, ponieważ musieliśmy zmienić pokój ze względu na to, że przedłużyliśmy nasz pobyt w hotelu. O 5 rano zeszliśmy do lobby i czekaliśmy na vana. Troszkę nas zaniepokoiło jego spóźnienie, ale w końcu po 15 minutach przyjechał kierowca. W vanie byli z nami : Niemka, trzech Hindusów z Singapuru oraz tajemniczy skośnooki mężczyzna (obstawiam Chiny lub Koreę). Wydawać by się mogło, że o 5 rano miasto będzie spało, ale nie tutaj. Zamiast straganów z ubraniami ulice zapełniły się straganami z żywnością, kurczakami, owocami i warzywami. Na ulicach panował tradycyjny ruch skuterkowo-samochodowy.
Do pierwszej świątyni - Borobudur- jechaliśmy około godziny. Mieliśmy wrażenie, że miasto tu się nie kończy, ponieważ cały czas przy drodze były domy i stragany. Wszędzie panował porządek. Około 6:30 byliśmy pod świątynią. Bardzo popularne jest przyjeżdżanie tu na wshód słońca, ale wtedy trzeba wstać znacznie wcześniej no i zapłacić więcej. Przy wejściu zostaliśmy przepasani sarun i udaliśmy się w głąb kompleksu. Świątynia wyglądała ślicznie, a okolica była pokryta poranną mgłą - krajobraz jak z filmu. Widać było wulkany i góry, ptaki śpiewały i było przyjemnie chłodnawo. Oczywiście lokalni turyści bardziej byli zainteresowani, żeby zrobić sobie zdjęcie z białym człowiekiem niż podziwiać piękno zabytku. Co chwile ktoś wołał : Mister, Miss can I take photo with you? Początkowo było to zabwawne, ale nie sądziliśmy, że cały dzień przyjdzie nam pozować do zdjęć z dziećmi, dorosłymi i całymi klasami. Poza tym nie byliśmy jedyni, bo każdy biały człowiek cieszył się taką samą popularnością. Pospacerowaliśmy po światyni i okolicach i wróciliśmy do vana. Niestety nie potrafię za dużo opowiedzieć o samej budowil, oprócz tego, że jest z IX w n.e. i robi wrażenie, gdyż nie wykupiliśmy przewodnika. Ale póżniej dowiedziałam się , że płaskorzeźby przedstawiają życie Buddy oraz przepowiednie (dzięki Aniu!).
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na chwilę w małej światyni, za to z dużym Buddą. Światynia nazywa się Mendut a obok niej znajduje się klasztor. Przy światyni rosło też piękne gigantyczne drzewo. W środku budowli oprócz Buddy były jeszcze dwa pomniki. Tak na prawdę to wszystkie trzy pomniki symbolizowały trzy główne duchy Buddy: ciało, mowę i umysł. Czekając na resztę grupy, zaczepiła nas polska para : Ania i Maciek, którzy jak się okazało mieli tydzień przed nami ślub i właśnie spędzali swój miesiąc miodowy (jeśli to czytacie serdecznie Was pozdrawiam!). Po krótkim zwiedzaniu udaliśmy się do Prambanan. Droga troszkę nas uśpiła, bo jechaliśmy ok 1,5 h. Mijaliśmy wioski i zielone plantacje owoców oraz ryżu.
Kilka słów o drogach - te, którymi jechaliśmy, są bardzo dobrej jakości. Ruch jest tu spory i co chwilę jeden trąbi na drugiego. Skuterki wyprzedzają z prawej i z lewej jadąc niekiedy załadowane towarem, albo przewożąc całe rodziny. Z samochodu wygląda to bardzo chaotycznie, ale w gruncie rzeczy każdy wie jak ma jechać, żeby nie zrobić nikomu ani sobie krzywdy.
Do Prambanan dotarliśmy około 11 i mieliśmy 1,5 h na zwiedzanie. Akurat Maciek i Ania dotarli również na miejsce, więc razem zwiedzaliśmy świątynie opowiadając swoje przygody, udzielając wywiadów (dzieci z wycieczek szkolnych miały za zadanie poćwiczyć angielski zadając pytania obcokrajowcom), oraz razem pozowaliśmy do zdjęć. Na zewnątrz było bardzo gorąco i duszno a pogoda była taka jakby zaraz miało zacząć padać, czyli standard. Do jednego z budynków musieliśmy zakładać kaski ponieważ wejścia były bardzo niskie. Prambanan zrobił na nas chyba większe wrażenie niż Borobudur, aczkolwiek dzieciaki naprawdę nie dawały nam spokoju i póżniej zaczęliśmy już uciekać od naszych fanów. Po zwiedzaniu van odwiózł nas do Yogyi. Wysieliśmy z samochodu bogatsi o kilka porad od naszych samochodowych kompanów i ruszyliśmy coś przekąsić, ponieważ cały dzień byliśmy tylko o toście z dżemem.
Na obiad podeszliśmy do restauracji Batik, gdzie zjedliśmy pyszny makaron z wołowiną (Czarek) i owocami morza (ja), napiliśmy się piwka i na deser owocowego lassi. W końcu odmiana od ryżu i kurczaka. Maciek i Ania wkrótce do nas dołaczyli i opowiadali o swoich przygodach w Wietnamie, Kambodży i ostatnich wrażeniach z Jakarty (gdzie podobno wcale nie opłaca się zatrzymywać). Nie będę tu za nich opowiadać ich przygód, ale uważam, że są warte spisania , więc Aniu, Maćku czekamy na bloga! Jedzenie i piwko, no i to że wstawaliśmy tak wcześnie dało się we znaki, więc skierowaliśmy nasze kroki do hotelu. Od razu padliśmy na łóżka i tak na prawdę to Czarek jeszcze śpi , a ja jak zwykle piszę. Zaraz wybieramy się na Malioboro kupić ubrania (bo codziennie mamy to robić i jakoś nam się jeszcze nie udało).
Jutro rano wyjeżdzamy na wulkan Bromo, bo kupiliśmy dwudniową wycieczkę. Póżniej prom na Bali i autobus do Denpasar. Stamtąd chcemy jechać do Ubud i w końcu zaznać odrobiny luksusu w hotelu z basenem. Tak więc, wygląda na to, że przez najbliższe dwa dni będę poza zasięgiem. Dlatego oczekujcie kolejnego wpisu z Ubud.
A tutaj nasz dzień w zdjęciach: