piątek, 31 maja 2013

Pożegnanie Yogyakarty, czyli co potrzeba mężczyźnie do pełni szczęścia

Czarek się ze mnie śmieje, że się uzależniam od pisania bloga. Być może..ale, coż to chyba jedno z fajniejszych uzależnień.
Tak jak planowaliśmy wyszliśmy na ulicę zrobić zakupy. W Indonezji nawet nie trzeba się za bardzo targować, bo zajmuje to raptem dziesięć sekund. Ludzie nie są tacy jak w Egipcie, że będą przeżywać, że chcemy ich doprowadzić do bankructwa i robią sceny i miny. Tutaj wszystko odbywa się w miłej atmosferze z uśmiechem na twarzy. Jeśli coś nam nie pasuje, to nikt nas nie będzie zachęcał ani zmuszał. Ludzie nieśmiało podają swoją cenę i jeśli nasza, którą zaproponujemy jest znacząco niska od tego jaką moga zaoferować, grzecznie przeproszą, że niestety nie sprzedadzą towaru (tak miałam jak targowałam się o pacynki). 
Dziś wydaliśmy na siebie grube setki tysięcy rupii. Kupiliśmy spodnie i koszule, razem wyszło ok. 210.000 IDR, czyli 72 zł za 3 koszule i 3 pary spodni. I wcale specjalnie się nie targowaliśmy, ani nie szukaliśmy okazji. Dla nas 10.000 IDR to ok 3 zł a dla nich to posiłek, więc sobie odpuściliśmy. Poza tym ja, tak już wcześniej wspominałam nie lubię tego całego targowania się.
Ostatni wieczór w Yogyakarcie postanowiliśmy uczcić pyszną kolacją w restauracji z widokiem na Malioboro. Zamówiliśmy indonezyjskie specjały grillowane na cieńkich patyczkach : wołowinę, jagnięcinę, kurczaka, rybę, krewetki. Danie podane było oczywiście z ryżem i sosami: słodko-ostrym i z orzechów ziemnych i mleka kokosowego. Ja zamówiłam sobie też sok z młodego kokosa, bo zawsze mnie ciekawiło jak to smakuje (a smakuje jak woda o aromacie świeżego ogórka). Kelner, źle przyjął zamówienie i dostaliśmy podwójne szaszłyki, co akurat ucieszyło mojego męża, ponieważ ciągle narzekał, że wszędzie dają za małe porcje. Jak widać niewiele mu potrzeba do szczęścia. Po kolacji wolnym krokiem udaliśmy się do hotelu. Zaraz się pakujemy, bo jutro pobudka o 7:15. Czeka nas 10 godzin jazdy pod wulkan, potem pobudka przed świtem, wejście na Bromo i kolejne 10 godzin do stolicy Bali. Potem taksówka do Ubud i słodkie lenistwo. Tak więc, zapowiada się ciekawie. Miłej nocy!
















Borobudur i Prambanan, czyli spotkanie z Buddą

Dziś wstaliśmy o 4:30 ponieważ w planach mieliśmy wykupioną wycieczkę do buddyjskich świątyń Borobudur i Prambanan. Akurat o tej porze immam wyśpiewywał pierwszą moglitwę w pobliskim meczecie. Spakowaliśmy plecaki, ponieważ musieliśmy zmienić pokój ze względu na to, że przedłużyliśmy nasz pobyt w hotelu. O 5 rano zeszliśmy do lobby i czekaliśmy na vana. Troszkę nas zaniepokoiło jego spóźnienie, ale w końcu po 15 minutach przyjechał kierowca. W vanie byli z nami : Niemka, trzech Hindusów z Singapuru oraz tajemniczy skośnooki mężczyzna (obstawiam Chiny lub Koreę). Wydawać by się mogło, że o 5 rano miasto będzie spało, ale nie tutaj. Zamiast straganów z ubraniami ulice zapełniły się straganami z żywnością, kurczakami, owocami i warzywami. Na ulicach panował tradycyjny ruch skuterkowo-samochodowy.
Do pierwszej świątyni - Borobudur- jechaliśmy około godziny. Mieliśmy wrażenie, że miasto tu się nie kończy, ponieważ cały czas przy drodze były domy i stragany. Wszędzie panował porządek. Około 6:30 byliśmy pod świątynią. Bardzo popularne jest przyjeżdżanie tu na wshód słońca, ale wtedy trzeba wstać znacznie wcześniej no i zapłacić więcej. Przy wejściu zostaliśmy przepasani sarun i udaliśmy się w głąb kompleksu. Świątynia wyglądała ślicznie, a okolica była pokryta poranną mgłą - krajobraz jak z filmu. Widać było wulkany i góry, ptaki śpiewały i było przyjemnie chłodnawo. Oczywiście lokalni turyści bardziej byli zainteresowani, żeby zrobić sobie zdjęcie z białym człowiekiem niż podziwiać piękno zabytku. Co chwile ktoś wołał : Mister, Miss can I take photo with you? Początkowo było to zabwawne, ale nie sądziliśmy, że cały dzień przyjdzie nam pozować do zdjęć z dziećmi, dorosłymi i całymi klasami. Poza tym nie byliśmy jedyni, bo każdy biały człowiek cieszył się taką samą popularnością. Pospacerowaliśmy po światyni i okolicach i wróciliśmy do vana. Niestety nie potrafię za dużo opowiedzieć o samej budowil, oprócz tego, że jest z IX w n.e. i robi wrażenie, gdyż nie wykupiliśmy przewodnika. Ale póżniej dowiedziałam się , że płaskorzeźby przedstawiają życie Buddy oraz przepowiednie (dzięki Aniu!).
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na chwilę w małej światyni, za to z dużym Buddą. Światynia nazywa się Mendut a obok niej znajduje się klasztor. Przy światyni rosło też piękne gigantyczne drzewo. W środku budowli oprócz Buddy były jeszcze dwa pomniki. Tak na prawdę to wszystkie trzy pomniki symbolizowały trzy główne duchy Buddy: ciało, mowę i umysł. Czekając na resztę grupy, zaczepiła nas polska para : Ania i Maciek, którzy jak się okazało mieli tydzień przed nami ślub i właśnie spędzali swój miesiąc miodowy (jeśli to czytacie serdecznie Was pozdrawiam!). Po krótkim zwiedzaniu udaliśmy się do Prambanan. Droga troszkę nas uśpiła, bo jechaliśmy ok 1,5 h. Mijaliśmy wioski i zielone plantacje owoców oraz ryżu. 
Kilka słów o drogach - te, którymi jechaliśmy, są bardzo dobrej jakości. Ruch jest tu spory i co chwilę jeden trąbi na drugiego. Skuterki wyprzedzają z prawej i z lewej jadąc niekiedy załadowane towarem, albo przewożąc całe rodziny. Z samochodu wygląda to bardzo chaotycznie, ale w gruncie rzeczy każdy wie jak ma jechać, żeby nie zrobić nikomu ani sobie krzywdy. 
Do Prambanan dotarliśmy około 11 i mieliśmy 1,5 h na zwiedzanie. Akurat Maciek i Ania dotarli również na miejsce, więc razem zwiedzaliśmy świątynie opowiadając swoje przygody, udzielając wywiadów (dzieci z wycieczek szkolnych miały za zadanie poćwiczyć angielski zadając pytania obcokrajowcom), oraz razem pozowaliśmy do zdjęć. Na zewnątrz było bardzo gorąco i duszno a pogoda była taka jakby zaraz miało zacząć padać, czyli standard. Do jednego z budynków musieliśmy zakładać kaski ponieważ wejścia były bardzo niskie. Prambanan zrobił na nas chyba większe wrażenie niż Borobudur, aczkolwiek dzieciaki naprawdę nie dawały nam spokoju i póżniej zaczęliśmy już uciekać od naszych fanów. Po zwiedzaniu van odwiózł nas do Yogyi. Wysieliśmy z samochodu bogatsi o kilka porad od naszych samochodowych kompanów i ruszyliśmy coś przekąsić, ponieważ cały dzień byliśmy tylko o toście z dżemem.
Na obiad podeszliśmy do restauracji Batik, gdzie zjedliśmy pyszny makaron z wołowiną (Czarek) i owocami morza (ja), napiliśmy się piwka i na deser owocowego lassi. W końcu odmiana od ryżu i kurczaka. Maciek i Ania wkrótce do nas dołaczyli i opowiadali o swoich przygodach w Wietnamie, Kambodży i ostatnich wrażeniach z Jakarty (gdzie podobno wcale nie opłaca się zatrzymywać). Nie będę tu za nich opowiadać ich przygód, ale uważam, że są warte spisania , więc Aniu, Maćku czekamy na bloga! Jedzenie i piwko, no i to że wstawaliśmy tak wcześnie dało się we znaki, więc skierowaliśmy nasze kroki do hotelu. Od razu padliśmy na łóżka i tak na prawdę to Czarek jeszcze śpi , a ja jak zwykle piszę. Zaraz wybieramy się na Malioboro kupić ubrania (bo codziennie mamy to robić i jakoś nam się jeszcze nie udało). 
Jutro rano wyjeżdzamy na wulkan Bromo, bo kupiliśmy dwudniową wycieczkę. Póżniej prom na Bali i autobus do Denpasar. Stamtąd chcemy jechać do Ubud i w końcu zaznać odrobiny luksusu w hotelu z basenem. Tak więc, wygląda na to, że przez najbliższe dwa dni będę poza zasięgiem. Dlatego oczekujcie kolejnego wpisu z Ubud.

A tutaj nasz dzień w zdjęciach: