wtorek, 2 grudnia 2014

Havana, we'll be back!

Na dzień dobry Luis przywitał nas filiżanką espresso. Zjedliśmy lekkie śniadanie, bo na 13 zamówiliśmy u Luisa lunch, więc nie chcieliśmy się najadać. Poukładaliśmy rzeczy do spakowania i wyskoczyliśmy na zakupy. W drzwiach minęliśmy się z kolejną parą spragnioną miłości (od rana ruch w interesie;)).
Dziś była ładniejsza pogoda, więc panował spory ruch na ulicach. Autobusami poprzyjeżdżali turyści z Varadero, aby zwiedzić Hawanę. Nieświadomych za bardzo cen, od razu otoczyły kobiety w tradycyjnych kubańskich strojach oraz inni uliczni sprzedawcy. Za zdjęcie wyciągnęły od nich po 5 CUC! Za tyle można zjeść obiad!
Podeszliśmy kupić rum w sklepie Havana Club. Wybraliśmy takie, których nie ma w Polsce : Anejo Especial, Havanista, Ritual. Po drodze zakupiliśmy jeszcze butelkę zachwalanego Santiago de Cuba. W związku z dużą liczbą turystów od razu było więcej kramów z pamiątkami, więc kupiliśmy jeszcze kilka pamiątek. 
O 12 wróciliśmy do casy, spakowaliśmy się i zjedliśmy kurczaka z congri. O 14 cała rodzinka nas ciepło pożegnała i wsiedliśmy do taksówki. Na lotnisko jedzie się ok 30 minut z centrum. Wysiedliśmy i poszliśmy poszukać okienka. Nie mieliśmy możliwości odprawić się on-line, bo nie mieliśmy internetu, zresztą i tak musieliśmy zdać bagaże. To co zobaczyliśmy trochę nas przeraziło. Przez połowę sali ciągnęła się olbrzymia kolejka do naszych stanowisk! Kolejki nas witały, kolejki żegnają. Po ponad godzinie udało nam się zdać bagaże i udaliśmy się do kolejnego okienka, żeby uiścić opłatę wylotową. Żeby wylecieć z wyspy trzeba zapłacić 25 CUC w gotówce za osobę.
Potem już tylko kontrola paszportowa (znowu robią zdjęcie), sprawdzanie bagażu podręcznego i byliśmy w poczekalni. Wszystko zajęło nam ok 2 godzin, więc warto chyba być wcześniej niż 2 godziny przed odlotem.
Na lotnisku są sklepy w których można kupić cygara, pamiątki i rum. O dziwo ceny są identyczne jak w każdym innym sklepie, więc się opłaca. Kupiliśmy jeszcze 5 butelek i wsiedliśmy do samolotu. Swoją drogą, nie mogłam się od nikogo dowiedzieć ile butelek możemy przewieźć. Jedni mówili że 3 na głowę, inni że 5 a jeszcze inni, że tyle ile chcę. Ostatecznie można mieć po 4 na głowę i koniecznie trzeba zachować rachunek, bo kasjerki nie wkładają go do specjalnej torby.

Lecąc nad Hawaną, obiecaliśmy sobie, że na pewno jeszcze tu wrócimy.

Zdjęcia załączę w weekend.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Hawana. Miłość i rum.

Słabo nam się spało tej nocy. Materac był niewygodny, zresztą prawie w każdej casie jest tak samo niewygodny. Podejrzewam, że kupienie jakiegokolwiek jest ciężkie i kosztowne, więc nie będę już narzekać. A, no i jeszcze rano mieliśmy w pokoju zmasowany atak komarów. 
Po śniadaniu, już zupełnie na luzie, pobujaliśmy się na fotelach na trasie a następnie ruszyliśmy na miasto. Postanowiliśmy, że dziś się nie będziemy forsować i przejdziemy sobie jeszcze raz trasą, którą zrobiliśmy z Maćkiem i zrobimy więcej zdjęć. W Hawanie czuliśmy się świetnie, bo stare miasto i centrum mieliśmy dobrze opanowane. 
Na początek chcieliśmy sfotografować statek Granma w Muzeum Rewolucji. Po drodze zaczepił nas jakiś santeryjski Murzyn, który chciał nam pokazać, gdzie jest kubańska imprezownia. Zaczął od tego, że ma siostrę w Polsce (oczywiście to standardowy tekst, bo nawet nie umiał powiedzieć w jakim mieście żyje zmyślona siostrzyczka). Zaciągnął nas do jakiegoś kubańskiego baru ze zdjęciami Buena Vista Social Club (podobno tu kręcono ten film, ale nie oglądałam, więc nie potrafię potwierdzić). Wypisał nam jakieś adresy kubańskich klubów i zaczął gadkę, że teraz musimy wznieść toast. Już wołał barmana, ale powiedzieliśmy mu, że nie mamy pieniędzy (co akurat było prawdą, bo nie dążyliśmy podejść do kantoru). Jego mina momentalnie się zmieniła i nagle stracił cały entuzjazm, naciągacz jeden. Potem coś zaczął gadać, żebyśmy mu dali pieniądze na mleko dla dziecka i takie tam. Pierwszy raz się spotkaliśmy z naciągaczem, ale powiem Wam, że nie warto z nikim nigdzie chodzić. Tutaj jeśli na ulicy ktoś cię zagaduje, to tylko po to żeby wyciągnąć kasę.
Muzeum Rewolucji było zamknięte, więc zrobiliśmy tylko sesję zdjęciową. Potem podeszliśmy wzdłuż Maleconu i posiedzieliśmy sobie na przeciwko fortów. Rozkoszowaliśmy się naszym przedostatnim ostatnim dniem w Hawanie. Dziś już nigdzie nie musieliśmy się spieszyć, ani niczym stresować. Taksówkę na lotnisko mieliśmy już załatwioną, obiad na jutro umówiony i casę zapłaconą. Ostatnie zakupy zostawiliśmy na jutro.
Przespacerowaliśmy się pod Katedrę, gdzie niestety złapał nas deszcz i byliśmy zmuszeni przesiedzieć kilkanaście minut pod filarami. Deszcz przeszedł tak szybko jak się pojawił i kontynuowaliśmy nasz spacer. Nie będę opisywać w szczegółach, bo praktycznie odwiedzaliśmy te same miejsca, co drugiego dnia (zaliczając oczywiście drinka w muzeum rumu). 
Na obiedzie siedliśmy też w tym samym miejscu, czyli na skwerku z pomnikiem Simona Bolivara. Na gitarze przygrywała tam sama starsza para i kilku turystów tańczyło. Niestety w zestawie nie było ropa vieja, i tym sposobem nie udało mi się przez cały pobyt spróbować tego dania. Przybiegała też do nas mała wścibska dziewczyna i kazała sobie robić zdjęcia. Takie małe Kubanki są śliczne i urocze…szkoda tylko, że jak urosną to zamienią się w wieloryby.
Niby dzień na chilloucie, a do casy wróciliśmy zmęczeni. Spacer wyszedł nam 8-mio kilometrowy, więc dało się to odczuć w bólu stóp. Położyliśmy się na chwilę, ale nie dało się przespać, bo w pokoju obok kubańskie disco leciało na cały regulator. Obok nas mieszkał Włoch a z drugiej strony były dwa pokoje, nie wiem z kim, ale stamtąd grała muzyka. Zbliżała się nasza ostatnia noc na Kubie, a nam zupełnie nie chciało się nigdzie ruszać. Nani nam powiedział, że skoro nam się nie chce nigdzie iść, to żebyśmy sobie szli do sklepu i napili się na tarasie. W sumie, butelkę rumu mieliśmy przy sobie, więc uznaliśmy, że to dobry pomysł. Akurat z pokoju z muzyką wyszła jakaś parka Kubańczyków, więc zrobiło się ciszej jak sobie poszli.
Otworzyliśmy butelkę i odpaliliśmy cygaro. Siedzieliśmy na bujanych fotelach i podsumowywaliśmy nasze cudowne wakacje. Do casy przyszła jakaś parka czarnoskórych Kubańczyków i Nani pokazał im pokój…i wtedy do nas dotarło, o co chodzi z tą głośną muzyką! Nie mogliśmy powstrzymać śmiechu. Trochę było podejrzane, że ta para z popołudnia sobie poszła i nie miała ze sobą żadnych plecaków ani walizek. Potem sobie przypomniałam, że gdzieś czytałam o tym, że na Kubie wynajmuje się casy na godzinę, ponieważ w domach (jak się mieszka z całą rodziną w jednym pokoju), to nie ma miejsca na  żadną intymność. 

Staraliśmy się zachowywać normalnie, ale odgłosy jakie odchodziły z pokoju nie pomagały,  być poważnym :) Na szczęście jakby nigdy nic przyszedł Nani i zaproponowaliśmy mu trochę rumu. Chętnie się przyłączył. Po Nanim przyszedł nasz sąsiad Włoch, następnie Luis i jego zięć Leo. Wszyscy siedzieliśmy na tarasie, piliśmy rum, paliliśmy cygara i gadaliśmy głupoty praktycznie pod oknem do pokoju dwojga zakochanych:) Po około dwóch godzinach parka zakończyła amory, więc zapłacili i szybko się zmyli. My rozkręciliśmy się na całego. Po rumie wkroczyło wino (na Kubie wino jest bardzo słodkie, jak kompocik) a rozmowy przeszły na temat wielkich miłości Włocha i innych damsko-męskich perypetii. Nawet nie musiałam wiele tłumaczyć Czarkowi (rozmawialiśmy po hiszpańsku), bo nasz sąsiad, jako typowy Włoch, więcej mówił gestami niźli słowami. Siedzieliśmy tak do 2 w nocy i cały czas się chichraliśmy. Lepszej ostatniej nocy nie mogliśmy sobie wymarzyć!:)



































niedziela, 30 listopada 2014

Powrót do Hawany. Samochody, komórki i zmiany.

Nadszedł czas powrotu na prawdziwą Kubę. O 9 czekał na nas nasz kierowca, 23 letni chłopaczek, którego imienia nie mogłam zapamiętać, nazwijmy go Chico. Znowu, nie mówił po angielsku, więc miałam okazję porozmawiać – a mieliśmy przed sobą 6 godzin drogi do Hawany.
Tym razem trafił nam się nowszy samochód, bo tylko 24-letni Peugeot 309. W kategoriach kubańskich, to nówka sztuka, zatem tym bardziej Chico mógł nie ściągać nogi z gazu. Jechaliśmy praktycznie cały czas 120 km/h. Teren zabudowany, czy nie, to nie ma znaczenia. Chico jako taksówkarz pracuje już 5. rok i zbiera pieniądze na to, aby kupić swój samochód. 
I teraz opisze Wam jak to jest z tymi samochodami na Kubie (wszystkie informacje, są od Chico, więc nie wiem jak się do tego mają oficjalne statystyki). W tym kraju na 63 mieszkańców przypada jeden samochód. Tak jak wcześniej wspomniałam, auta młodsze niż 30 lat, można określić jako „nowe”, bo jak wiadomo po ulicach jeździ mnóstwo starych amerykańskich samochodów z lat 50-tych ubiegłego wieku. Nie dość, że aut jest mało, to ich cena jest kosmicznie wysoka. Dla przykładu samochód, którym jechaliśmy wart jest 26.000 CUC. Tak, nie pomyliłam zer – to równowartość 26 tysięcy dolarów! Łada, którą jechaliśmy z Luisem na Cayo Coco warta jest 15.000 CUC! Chico powiedział , że na Kubie nie ma tańszego samochodu niż 2.000 CUC (ale mówiąc o samochodzie, miał na myśli coś co się porusza na 4 kołach..o stanie tego nie wspomnę). 
Za naszą taksówkę, można na Kubie kupić 4-5 domów (tylko te ich domy, to takie baraczki raczej). Z ciekawości, wiecie ile kosztuje tutaj maluch (załóżmy rocznik 80’)? Uwaga ! ok. 7.000 dolarów! Motocykl to koszt ok 8-10 tys. dolarów (ale pamiętajcie , że cały czas mówię o jeżdżących gruchotach). Nowy samochód, praktycznie dostępny chyba tylko dla władz, to gigantyczne pieniądze – przykładowo nowa Mazda 3 to 630.000 CUC (dolarów)!!! 
Dobrze, a w takim razie jak jest z mieszkaniami? Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, kupno mieszkania to był pikuś. Były one tanie i praktycznie dostępne dla każdego. Teraz jest trochę ciężej, ponieważ ceny poszły do góry, a inna sprawa to taka, że bardzo ciężko o materiały budowlane. Dlatego młode pokolenie w większości mieszka z rodzicami, dziadkami albo teściami. Choć tutaj dom, to nic wielkiego. Prawdziwym marzeniem jest mieć samochód, bo wtedy można być taksówkarzem i zarabiać na turystach.
Kolejna sprawa, zapytałam go, czy chciałby zmiany. Delikatne pytanie, bo ciężko wyczuć, co tak na prawdę ludzie myślą. Odpowiedział mi tak: turyści tu przyjeżdżają i tylko mówią o tym, ile rzeczy powinno się tu zmienić, jak powinno wyglądać życie Kubańczyków i jak może być lepiej. Tylko problem w tym, ze turyści mają porównanie, a oni nie. Kubańczycy znają tylko mały wycinek świata, który jest mocno ograniczony do ich wyspy, a czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Wiadomo, że jest ciężko, bo ludzie nie mają pracy i nie mają pieniędzy żeby sobie kupić to, co chcą. Ale z drugiej strony mają swoje minimum – pewność, że będą mieli podstawowe produkty spożywcze co miesiąc, opiekę zdrowotną (jaka by nie była), bezpłatną edukację i dach nad głową..no i jednak w większości przypadków pracę (marnie płatną, ale raczej pewną). Dużo ludzi nie chce zmiany, bo one oznaczałyby niepewność jutra. Dużo Kubańczyków woli żyć takim życiem, bo jest im wygodnie i nie muszą się o nic martwić. Z tego co powiedział Chico, to takich ludzi jest większość. Jednostki, które zbyt głośno mówią o zmianach mają potem problemy, a przecież nikt tu nie chce mieć zatargów z policją, czy władzą. Prawdziwa Kuba to bieda i rozpadające się auta i domy, ale to też życzliwi ludzie, którzy sobie nawzajem pomagają i którzy świetnie odnajdują się w zastanej rzeczywistości.
I tak nam mijała droga do Hawany. Po drodze zatrzymaliśmy się w domu Chico, bo tam tankował (tu się kombinuje jak może, a paliwo na stacjach jest droższe niż to załatwione na lewo w kanistrze). Przywitała nas jego mama i pokazała dom. Bardzo schludny, choć malutki baraczek z dwoma pokoikami i salono-korytarzem oraz kuchnią. Chicho mieszka w wiosce w prowincji Cienfuegos razem z rodzicami. Jego pokój składa się z łóżka i półeczki na której stoi zdjęcie jego dziewczyny i dwa dezodoranty. Bardzo skromnie, ale chyba dla niego wystarczająco.
W międzyczasie zadzwonił do niego Alex i podał adres naszej casy w Hawanie. Przy okazji, na Kubie jest tylko jedna telefonia komórkowa i oczywiście to ona dyktuje ceny. Komórkę posiada tylko ten, kogo na nią stać lub ten kto pracuje w turystyce i jest to jego narzędzie pracy. 45 minut rozmowy kosztuje 60 CUC- i tyle miesięcznie Chico płaci za swoją komórkę. Aha, i to tylko chodzi o rozmowy i SMSy , bo przecież tutaj internet w komórce to jeszcze odległe marzenie.
Dojechaliśmy na miejsce do casy dwóch braci Luisa i Naniego. Tym razem mieszkaliśmy przecznicę od Capitolu, więc praktycznie w centrum Hawany. Przywitali nas bardzo serdecznie i pokazali pokój. Casa była spora, bo posiadała aż 4 oddzielne pokoje z łazienkami. Obok mieszkał Luis z żoną, jego córka z mężem (23 lata) i Nani. Nie zmieniało to faktu, że co chwile ktoś do nich przychodził w odwiedziny. Casa miała niebieską i czerwoną kotwicę, czyli była przeznaczona zarówno dla turystów zagranicznych jak i Kubańczyków, a czym to się charakteryzowało opowiem Wam jutro ☺.
Pożyczyliśmy od Luisa 20 CUC (sam zaproponował, żebyśmy nie musieli wyciągać z bankomatu) i poszliśmy do Chińskiej Dzielnicy na kolację. Naganiacz namówił nas na jakaś restaurację polecaną przez Lonley Planet. Byliśmy zmęczeni i głodni i daliśmy się naciąć, bo jedzenie było drogi i niesmaczne. Obsługa miała wliczony napiwek w rachunek, więc miała nas w nosie. Byliśmy źli, że tak się daliśmy naciąć po dwóch tygodniach na Kubie. Naszą czujność powinno już wzbudzić to, że nie dało się tam zamówić cuba libre, bo skończył im się rum (rum? Na Kubie? Gdzie w każdym sklepiku można kupić 0,7 rumu za 5 CUC!) No ale cóż, tak bywa.

Po „kolacji” udaliśmy się na Plaza Vieja na piwko (znowu wzrosły ceny, bo piwo już z 3 CUC zrobiło się 5 CUC). Tym razem miasto żyło, było sporo turystów i Kubańczyków. O 22 zaczął się koncert z okazji 495 lecia założenia Hawany (świętują to chyba cały miesiąc, jak nie dłużej). Artyści grali, śpiewali i tańczyli i cały plac razem z nimi. Ja się nie mogłam napatrzeć jak te mega grube Kubanki z olbrzymimi tyłkami tańczą! Mimo pięciokrotnej nadwagi mają takie ruchy i takie wyczucie rytmu , że naprawdę można im tego pozazdrościć. Poczekaliśmy na występy Buena Vista Social Club i ok północy wróciliśmy do pokoju.
















sobota, 29 listopada 2014

Playa Pilar. No comment.

Wczoraj było brzydko przez cały dzień, więc darowałam sobie opisywanie tego dnia, bo totalnie nic się nie działo. Beznadzieja.

Obudziliśmy się z nadzieją, że będzie ładniejsza pogoda. Niestety niewiele się zmieniło. Dla urozmaicenia postanowiliśmy po śniadaniu pojechać zobaczyć ulubioną plażę Ernesta Hemingwaya – Playa Pilar. Wsiedliśmy w autobus hop on/hop off, który kosztował 5 CUC za osobę. Jako że praktycznie zaczynał od naszego hotelu swój tour, to jechaliśmy na plażę ponad godzinę zbierając ludzi z każdego hotelu. Pocieszające było to, że wszystkie te hotele wyglądały tak samo, albo nawet gorzej niż nasz. 
Bardzo mądrze usieliśmy na górnym piętrze autobusu. Oberwałam liściem palmy i przewiało nas konkretnie. Czarkowi od wiatru zrobiła się bajerancka fryzurka, a mi od tego wiania zdrętwiała twarz ☺ Ale wizja opalania się na cudownej Plaży Pilar była warta każdego poświęcenia.
Po ponad godzinie dojechaliśmy na miejsce. Jeszcze 300 m drewnianym pomościkiem i byliśmy na...małej, brzydkiej, brudnej Plaży Pilar! W przewodniku w rankingu najładniejszych plaż Kuby Pliar jest na 4 miejscu. Nie chce wiedzieć jak wygląda najbrzydsza plaża w takim razie, skoro ta miała być taka piękna. 
Kolejny autobus odjeżdżał za 3 godziny, więc byliśmy skazani na siedzenie w okropnym wietrze przez ten czas. Myśleliśmy, ze skoro na Cayo Coco i Cayo Guillermo wszystkie hotele są all inclusive, to na Plaży Pilar też będzie to obowiązywać. Niestety leżaki kosztowały 2 CUC od osoby, nie było ręczników, a drinki kosztowały 2,5 CUC w małym kubeczku. Byliśmy wściekli. I cóż pozostało nam zostać w ubraniach i twardo czytać książki przez kolejne 3 godziny.

Nie byliśmy jedyni,którzy chcieli wracać do hotelu, bo na „przystanek” przyszli chyba wszyscy turyści. Powrotna droga zajęła nam znowu ponad godzinę. Po drodze widzieliśmy flaminga i pelikany. Krajobraz był jednostajny. Wierzcie mi, Cayo Coco i Cayo Guillermo nie mają nic wspólnego z Kubą. Może i warto, z ciekawości, je zobaczyć, ale zostawać tu więcej niż 3 noce nie ma sensu. Dobrze, że my wdzieliśmy aż 6 ! Madre mia!